Statek zacumował obok tuzina podobnych mu powietrznych okrętów u wierzchołka olbrzymiego drzewa, dostatecznie wielkiego, by pomieścić w swym pniu setki domostw. Zamieszkiwali je ludzie i krasnale, skrzaty, leśne duchy i inne jeszcze bardziej niesamowite istoty. Wokół pnia wyryto stopnie i Tristran z gwiazdą zeszli po nich powoli. Tristran ucieszył się, że znów ma pod nogami coś, co tkwi bezpiecznie w twardej ziemi. A przecież, choć nie umiał sam tego.wyrazić, jednocześnie czuł dziwny zawód, jakby w chwili, gdy jego stopy dotknęły gruntu, bezpowrotnie utracił coś ulotnego i cudownego.
Dopiero po trzech dniach marszu drzewo portowe zniknęło za horyzontem.
Zmierzali na Zachód, w stronę gasnącego słońca. Maszerowali długą, pylistą drogą, sypiali pod żywopłotem. Tristran żywił się owocami i orzechami drzew i krzaków, pił z czystych strumieni. Rzadko spotykali innych wędrowców. Gdy tylko mogli, zatrzymywali się na niewielkich farmach. Tristran pracował tam wieczorami w zamian za strawę i nocleg na słomie w stodole. Czasami nocowali w wioskach i miasteczkach. Kiedy tylko było ich na to stać, wynajmowali pokój w miejskiej gospodzie, aby umyć się, zjeść — czy też, w przypadku gwiazdy, udawać, że je — i przespać w łóżku.
W miasteczku Simcock Pod Wzgórzem Tristran i Yvaine natknęli się na bandę goblinów-werbowników. Spotkanie to mogło zakończyć się nieszczęśliwie i gdyby nie refleks i ostry język Yvaine, Tristran mógłby spędzić resztę swego życia, walcząc w niekończących się goblinich wojnach pod ziemią. W lesie Berinheda Tristran stawił czoło jednemu z wielkich płowych orłów, który zamierzał porwać ich do swego gniazda i nakarmić nimi pisklęta, i nie lękał się niczego, prócz ognia.
W tawernie w Fulkeston Tristran zyskał sobie wielkie uznanie zebranych, recytując „Kubła Chana” Coleridge'a, Psalm 23, przemowę „Cecha litości” z
Słońce spaliło twarz Tristrana na kolor ciemnego brązu. Jego ubranie spłowiało, nabierając odcienia pyłu i rdzy. Yvaine pozostała blada jak księżyc w pełni i mimo przebytych mil wciąż kulała.
Pewnego wieczoru, gdy obozowali na skraju rozległej puszczy, Tristran usłyszał coś, czego nie słyszał nigdy wcześniej: piękną melodię, przejmującą i niezwykłą. Napełniła jego głowę wizjami, a serce podziwem i radością. Niosła obrazy bezkresnych przestrzeni, ogromnych, krystalicznych kuł, wirujących nieskończenie wolno w olbrzymich pustych salach. Melodia porwała go ze sobą i uniosła w dal.
Po jakimś czasie — mogły to być długie godziny bądź zaledwie minuty — pieśń skończyła się i Tristran westchnął.
— To było cudowne — powiedział. Usta gwiazdy wygięły się w mimowolnym uśmiechu. Jej oczy pojaśniały.
— Dziękuję. Jak dotąd nie byłam chyba w nastroju do śpiewania.
— Nigdy nie słyszałem niczego podobnego.
— Czasami — odparła — siostry i ja śpiewałyśmy całe noce. Pieśni podobne do tej, o naszej matce, o naturze czasu, radościach świecenia i o samotności.
— Przykro mi.
— Niepotrzebnie — odparła. — Przynajmniej wciąż żyje. Miałam szczęście, że spadłam do Krainy Czarów, i chyba miałam też szczęście, że spotkałam ciebie.
— Dziękuję — mruknął Tristran.
— Bardzo proszę — powiedziała gwiazda. Tym razem to ona westchnęła i uniosła wzrok ku widocznemu między drzewami wieczornemu niebu.
Tristran szukał śniadania. Na razie znalazł kilka młodych purchawek i śliwę obsypaną fioletowymi owocami, które niemal zupełnie wyschły w słońcu. Nagle dostrzegł przycupniętego w poszyciu ptaka.
Nawet nie próbował go schwytać (kilka tygodni wcześniej przeżył poważny wstrząs, gdy wielki szarobrązowy zając, który ledwie mu umknął, zatrzymał się pod lasem, spojrzał na niego z pogardą i rzekł: „Cóż, mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolony”, po czym uciekł w wysoką trawę); lecz ptak go zafascynował. Był naprawdę niezwykły. Wielkością dorównywał bażantowi, lecz jego pióra mieniły się wszystkimi kolorami tęczy: ognistą czerwienią, żółcią, jaskrawym błękitem. Wyglądał jak uciekinier z tropików, całkowicie nie na miejscu w tym zielonym, pełnym paproci lesie. Gdy Tristran zbliżył się do niego, spłoszony ptak zatrzepotał skrzydłami, podskoczył niezręcznie i zaczął głośno krzyczeć.
Tristran ukląkł tuż obok niego, mamrocząc coś uspokajająco. Wyciągnął rękę, natychmiast pojmując, co się stało: srebrny łańcuszek przyczepiony do nóżki ptaka zaplątał się w poskręcany kawałek korzenia i ptak utknął, nie mogąc odlecieć.