Tristran zaprotestował. Czuł, jak gwiazda oddala się coraz bardziej z prędkością galopującego jednorożca i wiedział, że nie ma czasu do stracenia, a już z pewnością nie powinien go marnować na opowiadanie o swym życiu. Nagle jednak przyszło mu na myśl, że, jak dotąd wszelkie postępy, które poczynił w swej wyprawie, zawdzięczał pomocy innych. Usiadł zatem na miękkiej ściółce i opowiedział bukowi o wszystkim, co tylko przyszło mu na myśl: o swej prawdziwej i czystej miłości do Victorii Forester, obietnicy, że przyniesie jej gwiazdę — nie jakąś tam gwiazdę, lecz tę, której upadek obserwowali razem ze szczytu wzgórza Dyties, i o swej podróży do Krainy Czarów. Opowiedział drzewu o swoich przygodach o włochatym człowieczku i małym ludku, który ukradł mu melonik, o magicznej świecy, o tym jak pokonał niezliczone mile dzielące go od leżącej na polanie gwiazdy, o lwie, jednorożcu i o tym, jak ją utracił.
Kiedy skończył swą historię, umilkł. Rdzawe liście nad jego głową zadrżały lekko, jakby poruszone łagodnym powiewem wiatru, a potem mocniej, jak gdyby szarpnęła nimi wichura, zwiastująca nadejście burzy. Potem zaś ich szelest obniżył się i nad swą głową Tristran usłyszał niski, pełen napięcia głos.
— Gdybyś pozostawił ją spętaną, a ona by uciekła, żadna siła na niebie i ziemi nie zmusiłaby mnie, bym ci pomogła, nawet gdyby zjawili się tu osobiście wielki Pan czy pani Sylvia. Ale uwolniłeś ją z łańcucha i dlatego ci pomogę.
— Dziękuję — rzekł Tristran.
— Powiem ci trzy rzeczy. Dwie teraz, a trzecią, gdy będziesz potrzebował jej najbardziej. Sam musisz osądzić, kiedy nadejdzie ta chwila.
Po pierwsze, gwieździe grozi ogromne niebezpieczeństwo. Wieści i pogłoski w lesie szybko się rozchodzą; drzewa rozmawiają z wiatrem; wiatr przekazuje nowiny kolejnym lasom. Są tacy, którzy chcą skrzywdzić gwiazdę, bardziej niż skrzywdzić. Musisz ją znaleźć i chronić. Po drugie, istnieje ścieżka wiodąca przez ten las, za tamtym świerkiem (a mogłabym ci opowiedzieć o nim takie rzeczy, że nawet głaz by się zarumienił). Za kilka minut ścieżką będzie jechał powóz. Pospiesz się, to go złapiesz. A po trzecie, wyciągnij ręce.
Tristran posłuchał. Z korony drzewa spadł powoli rdzawy liść, wirując i szybując w powietrzu. Wylądował dokładnie na jego prawej dłoni.
— Proszę — rzekło drzewo. — Schowaj go w bezpiecznym miejscu i posłuchaj, gdy będziesz najbardziej potrzebował pomocy. A teraz biegnij! Powóz prawie już tu jest.Biegnij!
Tristran podniósł torbę i pobiegł, po drodze wsuwając liść do kieszeni tuniki. Słyszał zbliżający się tętent kopyt i wiedział, że nie zdąży na czas. Lecz gnany rozpaczą wciąż biegł, coraz szybciej, aż w końcu słyszał już wyłącznie dudnienie własnego serca, pulsowanie krwi w uszach i syk wciąganego w płuca powietrza. Desperacko przeciskał się przez zarośla. Wypadł na ścieżkę i ujrzał zbliżający się powóz.
Był cały czarny. Ciągnęły go cztery czarne jak noc konie, którymi powoził blady mężczyzna w długiej czarnej szacie. Od Tristrana dzieliło go dwadzieścia kroków. Chłopak stał w miejscu, zachłystując się powietrzem, a potem spróbował krzyknąć, lecz gardło miał suche, brakło mu tchu i z jego ust dobył się jedynie ochrypły szept. Spróbował ponownie i jęknął.
Powóz minął go, nawet nie zwalniając.Tristran usiadł na ziemi, żeby odpocząć, potem jednak, gnany obawą o los gwiazdy, wstał i ruszył najszybciej, jak Potrafił, naprzód leśną ścieżką. Szedł zaledwie dziesięć minut, gdy znów natknął się na czarny powóz. Wielki konar, grubością dorównujący niektórym drzewom, odłamał się od dębu i runął dokładnie na ścieżkę przed zaprzęgiem. Woźnica, będący jednocześnie jedynym pasażerem, próbował usunąć przeszkodę.
— Niezwykła rzecz — rzekł nieznajomy, odziany w długą czarną szatę. Tristran na oko ocenił, że woźnica zbliża się do pięćdziesiątki. — Nie było żadnego wiatru ani burzy. Gałąź po prostu upadła. Przeraziła konie. — Głos miał głęboki i donośny.
Tristran i woźnica wyprzęgli konie i przywiązali je do konaru, który następnie zaczęli pchać. Czwórka koni ciągnęła. Razem z trudem odsunęli przeszkodę na bok. Tristran podziękował w duchu dębowi, który zrzucił konar, bukowi i Panu, władcy puszczy, a potem spytał woźnicy, czy zechce przewieźć go przez las.
— Nie biorę pasażerów — oznajmił tamten, pocierając zarośnięty podbródek.
— Oczywiście — rzekł Tristran. — Ale beze mnie wciąż byś tu tkwił. Z pewnością to Opatrzność przysłała cię do mnie, tak jak mnie do ciebie. Nie musisz zbaczać ze szlaku, a być może nadejdzie chwila, gdy przyda ci się druga para rąk.
Woźnica zmierzył Tristrana wzrokiem od stóp do głów. Potem sięgnął do wiszącej u pasa aksamitnej sakiewki i wyjął z niej garść kwadratowych czerwonych płytek z granitu.
— Wybierz jedną — polecił.
Tristran wyciągnął płytkę i pokazał nieznajomemu wyryty na niej symbol.