To zasadnicze pytanie pozostawało nadal bez odpowiedzi.
Personel księżycowych stacji naukowych, a przede wszystkim personel stacji krateru Tycho, bezustannie obserwował otaczające przestworza. Dyżury radiowe trwały okrągłą dobę. Jeżeli sputniki, mimo wszystko, ukryły się w bazie księżycowej, to wcześniej czy później powinny znowu wystartować do lotu wokół Ziemi, a ich start musiał być spowodowany odpowiednim sygnałem. Sygnał ten należało przechwycić za wszelką cenę.
Jednak czas mijał i nic się nie działo.
Członkowie Rady Naukowej Instytutu Kosmonautyki byli zdania, że przyczyną tego stanu rzeczy jest kolejna przerwa w pracy zwiadowców, która przypadkiem zbiegła się z czasem ekspedycji „Titowa”. Przerwy takie niewątpliwie zdarzały się i wcześniej. Tym też można było tłumaczyć, dlaczego — mimo wszystko — nie odkryto ich dużo wcześniej.
Jedynym radykalnym rozwiązaniem było odnalezienie bazy.
Rozwijająca się niezwykle szybko technika pozwalała na stosowanie coraz to nowych i nowych metod poszukiwań. Tak też postępowano, ale rezultatów wciąż nie było. Tak jak dawniej, wnętrza pierścieniowatego grzbietu krateru Tycho i kraterów z nim sąsiadujących wydawały się nie tknięte nigdy i przez nikogo.
Mimo niepowodzeń uczeni byli przekonani, że baza istnieje. Wielokrotnie sprawdzone wyliczenia Muratowa i Sinicyna dostarczały niezbitych argumentów na to, że trajektorie obu sputników zbliżały się do siebie w miarę zbliżania do Księżyca, a w pobliżu tego punktu w przestrzeni, gdzie w danej chwili znajdował się krater Tycho, zbiegły się!
Byłoby to niemożliwe, gdyby sputniki obiegły Księżyc i oddaliły się od niego.
W taki „zbieg okoliczności” mogli uwierzyć wszyscy, ale nie matematycy, fizycy czy astronomowie. Dlatego uporczywie kontynuowano poszukiwania.
Wiktor Muratow dowiadywał się o tych sprawach jedynie z rozmów, które od czasu do czasu prowadził przez radiofon z Sinicynem.
Projekt Legeriera przestał już być projektem. Został zaakceptowany i skierowano go realizacji. Obliczenia wskazywały, że jest realny i korzystny. Na Hermesie mieściło się całe obserwatorium.
Za kilka miesięcy Hermes, stosunkowo niewielki asteroid o średnicy półtora kilometra, powinien był, kolejny raz, przejść koło Ziemi w odległości zaledwie 573000 kilometrów. Moment ten był najbardziej dogodny dla rozpoczęcia pionierskiej podróży francuskiego uczonego.
Zgodnie z planem Legeriera, przyjętym przez Instytut Kosmonautyki, na asteroidzie należało zacumować sztuczny sputnik Ziemi wyposażony w specjalną aparaturę astronomiczną. Znajdowało się na nim to wszystko, co było potrzebne, i wystarczyły jedynie niewielkie przeróbki, żeby grupa astronomów mogła bez przeszkód odbyć na nim wieloletni lot. Pracę tę już rozpoczęto. Nie można było tracie czasu.
Postanowiono, że jednocześnie z obserwatorium kosmicznego wystartuje na Hermesa eskadra potężnych gwiazdolotów posiadających wszystkie konieczne urządzenia, które pozwolą na przeprowadzenie asteroidu ze starej orbity na nową.
Ponieważ Muratow wykonał prawie wszystkie obliczenia, zaproponowano mu pokierowanie tą pracą wymagającą odpowiedzialności i wyjątkowej precyzji.
Propozycja była zaszczytna i Wiktor uważał, że nie ma prawa odmówić.
— Wbrew swojej woli zostałem kosmonautą — zażartował, spotkawszy się z Sinicynem. — Ponosisz za to i ty winę.
— Dlaczego właśnie ja? — zdziwił się Siergiej.
— Dlaczego? Pierwszy wyciągnąłeś mnie w Kosmos. Jeśliby nie udział w ekspedycji „Titowa” nie byłbym tak „sławny” i nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby powierzać mi obliczenia dla Legeriera.
Sinicyn się roześmiał.
— Taką winę — powiedział — z przyjemnością wezmę na siebie. Na długo lecisz?
— Nie, tylko na dwa tygodnie. Po zakończeniu pracy nasza ekspedycja powróci na Ziemię.
— To ryzykowne przedsięwzięcie — z zadumą powiedział Sinicyn. — Mówię oczywiście nie o tobie, a o Legerierze i jego towarzyszach. W trakcie tak długiej drogi mogą zdarzyć się wszystkie możliwe przypadki, których wcześniej nie można przewidzieć. Tak duże zbliżenie do Jowisza, Saturna i innych planet…
— Nie ufasz moim obliczeniom?
— A ty, czy jesteś ich całkowicie pewien?
— Tak. Niebezpieczny jest nie Jowisz, i nie Saturn. Niebezpieczne, i to teoretycznie, są asteroidy, które znajdują się pomiędzy Marsem i Jowiszem. Przecież do dziś astronomowie nie znają ich wszystkich. Nie mogłem oczywiście uwzględniać w obliczeniach wpływu tych, które są nieznane.
— A więc widzisz!
— Niczego nie widzę. Na razie każdy lot kosmiczny jest związany z ryzykiem. Legerier i jego sześciu towarzyszy decydują się na podjęcie tego ryzyka. Dla bezpieczeństwa zostawimy na Hermesie jeden z naszych gwiazdolotów.
— To znaczy, że będzie musiał zostać również ktoś z technicznej obsługi twojej eskadry?
— Mojej? — Muratow uśmiechnął się. — Co za wyrażenie, Sierioża!
— Powiedziałem w znaczeniu „prowadzonej przez ciebie”.
— O tak! Inżynier William Weston zgodził się pozostać na Hermesie przez cały czas lotu.
— Biedny! Będzie mu bardzo smutno.