Pod wpływem nagłego impulsu Demetrios podszedł do pary młodych i zwrócił się do dziewczątka:
- Nie pozwól, by ten chłopiec zabrał ci serce, panienko, gdyż jest najbardziej niestały pod słońcem!
Młody Tornabuoni poczerwieniał z gniewu.
- Przychylność Lorenza nie daje ci prawa do obrażania mnie.
- Obraziłem cię, mówiąc prawdę? Kochałeś inną, jeszcze przed tygodniem, ale płomień twej miłości nie przetrwał ani godziny, choćby godziny, na wietrze nieszczęścia. I ty twierdzisz, że jesteś mężczyzną... Strzeż się, by los nie zadał ci kiedyś ciosu, żebyś nie ujrzał jak odwracają się od ciebie przyjaciele!
Pod wpływem przenikliwego spojrzenia lekarza Luca z purpurowego stał się trupioblady.
- Co chcesz powiedzieć? Jesteś czarownikiem? Masz dar odczytywania przyszłości?
- Być może, to nieważne. Ty też jesteś nieważny. Żyj nadal wygodnym życiem, mój chłopcze, do niczego innego się nie nadajesz! W każdym razie - dodał z sardonicznym uśmiechem - ona cię nie kochała.
Odwróciwszy się na pięcie, poszedł po konia uwiązanego do jednego z dużych, żelaznych pierścieni umieszczonych w tym celu na murach pałacu. Odczuwał okrutną przyjemność ze zgaszenia radości tej beztroskiej pary. Ich szczęście podziałało na niego jak jeszcze jedna obelga pod adresem Fiory, która - odarta ze wszystkiego - nie miała już nawet przeszłości i czekała, aż durny tłum raczy ją zapomnieć. Była to z jego stronny forma złożenia jej hołdu.
Nie był również zadowolony z reakcji Lorenza. Odniósł wrażenie, że weksel bankierów z Augsburga przyszedł w chwili odpowiedniej, by usprawiedliwić wzięcie pod kontrolę fortuny będącej osobistą własnością Fiory. Marino Betti na torturach na pewno przyznałby się do zbrodni i zadenuncjował Hieronimę. Lorenzo nie chciał go nawet zatrzymać, obawiając się reakcji Signorii, a jeszcze bardziej ludu, którego zmienność i okrucieństwo znał dobrze. Z tą obawą łączyło się zapewne ukryte zadowolenie z możliwości zarządzania dobrami, które pozostałyby poza jego wpływami. Demetrios nie miał wątpliwości, że Wspaniały bał się oklaskującego go i kadzącego mu tłumu. Wiedział, że kiedy Lorenzo pieszo przemierzał ulice - wkładał kolczugę pod szaty z aksamitu i cienkiego płótna. Był pierwszym obywatelem miasta uważającego się za wolne, a nie tyranem w poddanym mu kraju, nawet jeśli miał takie instynkty...
Puściwszy wolno wodze, Demetrios ponownie przejechał stępa przez via Larga. Była to pora zamykania sklepów i pogaduszek. Na progach domów zatrzymywały się małe grupki ludzi. Inni - przede wszystkim mężczyźni - kierowali się pojedynczo lub w większym towarzystwie na place, gdzie mieli nadzieję spotkać stałych rozmówców. Demetrios odpędził ruchem dłoni jakąś przedwczesną muchę, zapowiadającą gorące lato, ale gest jego przeszedł w ukłon: księgarz Bisticci dawał mu znaki, stojąc na progu swego sklepu. - Masz dla mnie nowiny?
- Tak... i to doskonałe! Znalazłem młodego Araba o wspaniałym charakterze pisma. Traktat Ibn Siny jest więc kopiowany. Dostaniesz go za miesiąc lub dwa!
Demetrios okazał żywą radość, której tak naprawdę nie czuł. Zbyt długo czekał na tę książkę... a poza tym, gdzie będzie za dwa miesiące? Przeczucie, grające czasem rolę daru jasnowidzenia, podpowiadało mu, że zameczek pod szańcem wzgórza opustoszeje, a on sam będzie daleko. Ale gdzie?... Zresztą, niezbyt się tym przejmował, bo od wczesnej młodości jego życie było ciągłym błąkaniem się w poszukiwaniu wiedzy. Wkroczenie Fiory w jego egzystencję pozwalało mu wreszcie uwierzyć w możliwość spełnienia starego marzenia: ujrzenia u swych stóp trupa ostatniego z książąt burgundzkich, tych wielkich książąt zachodu, zadziwiających świat świętością, potęgą i pychą, których buta zabiła jego brata Teodozjusza w takim samym stopniu jak turecki kat wbijający go na pal! Jego braciszka! Jedyną istotę, którą kiedykolwiek kochał!
Było między nimi piętnaście lat różnicy i po śmierci rodziców zostali sami w wielkim pałacu w Fanar, w Bizancjum, miejscu urodzenia Teodozjusza. Demetrios przyszedł na świat na wyspie Kos, ojczyźnie Hipokratesa, w posiadłościach swego ojca. Tam też zrodziło się jego powołanie.
Kiedy w 1453 roku sułtan Mahomet II zaczął oblegać mury Bizancjum, Demetrios miał trzydzieści pięć lat a Teo-dozjusz dwadzieścia. Pierwszy był już uczonym lekarzem, drugi należał do złotej młodzieży, jak przystało na potomka bogatej i starej rodziny, która niegdyś sięgała aż po tron, i starszy uśmiechał się pobłażliwie na widok szaleństw młodszego. A później trzeba było walczyć. Zrobili to, każdy na swój sposób: Teodozjusz - w srebrnym hełmie gwardii cesarza Konstantyna, któremu był oddany całym sercem, Demetrios - w urządzonym pod własnym dachem szpitalu dla dziesiątków rannych przynoszonych każdego dnia...
Szturm Turków tego smutnego ranka 23 kwietnia, gdy wystraszeni Bizantyjczycy spostrzegli pływające już w Złotym Rogu galery wroga, przeszedł jak burza nad pałacem-szpitalem. Demetrios dołączył do ostatnich obrońców.