- Mój habit powinien mnie uchronić przed tego rodzaju insynuacjami. Co mnie obchodzi majątek?
- Ciebie może niewiele, ale bardzo interesuje on bliskiego przyjaciela naszego Ojca Świętego, niejakiego Francesca Pazziego.
- Nie znam tego człowieka.
- Tym lepiej dla ciebie. W każdym razie... gdybyś go kiedyś spotkał, powiedz mu, że majątek Beltramiego nigdy nie wzbogaci Pazzich, niezależnie od tego, czy Fiora zostanie odnaleziona, czy też nie!
- Donna Hieronima ma do niego wszelkie prawa!
- Donna Fiora została oficjalnie adoptowana. Na podstawie falsyfikatu, być może, ale jest to zagadnienie prawne, wymagające długiej dyskusji, nie wiadomo o ile możliwe do rozstrzygnięcia. Tymczasem bank Medyceuszy podejmie się opieki nad tym majątkiem. Pod kontrolą Signorii, oczywiście - dodał Lorenzo z uśmiechem, który przypadkowy obserwator uznałby może za diaboliczny.
Twarz brata Ignacia stanowiła jeszcze mniej przyjemny widok. Pożółkła bardziej, jakby żółć, wypłynąwszy ze swych naturalnych dróg, dostała się do krwi mnicha. Oczy mu rozbłysły i wzniósł do nieba ramię odsłonięte przez szeroki rękaw.
- Uważaj, byś nie nadużył boskiej cierpliwości, Medy-ceuszu! - zagrzmiał. - Pewnego dnia...
Ukazanie się Demetriosa odebrało mu głos. Sądząc, że uwolni Lorenza od towarzystwa Hiszpana, grecki lekarz zdecydował się opuścić kryjówkę za Marsjaszem. Lorenzo uśmiechem dał mu do zrozumienia, że jego przypuszczenia były słuszne.
- Powiedziano mi, że przysyłałeś po mnie, panie. Jesteś cierpiący?
Po czym z ceremonialnym ukłonem zwrócił się do mnicha:
- Wybacz, że ci przerwałem, święty mężu. Świadczy to tylko o cym, jak mi spieszno nieść pomoc potrzebującym. Co mówiłeś?
Fray Ignacio opuścił wygrażające ramię i wsunął dłonie w rękawy, ale jego oczy, którymi spojrzał na natręta, miały twardość granitu. Z grymasem obrzydzenia rzucił:
- Oby pewnego dnia piorun uderzył w to gniazdo heretyków! Jak śmiesz zwracać się do sługi bożego, czarowniku, wysłanniku szatana? Precz! Sam twój oddech psuje powietrze...
- Odejść powinien ten, któremu coś nie w smak - powiedział spokojnie Lorenzo. - Żegnam się, bracie Ignacio!
Wyraźnie odprawiony, dominikanin odszedł bez pożegnania międląc w zębach przekleństwa. Obaj mężczyźni patrzyli jak przechodzi przez kolumnadę, później przez cortile i wreszcie przez bramę pałacu.
- Co za paskudny ptaszek! - mruknął Demetrios. - Po co tu przyszedł?
Lorenzo wybuchnął śmiechem, młodym i wesołym, ale tak grzmiącym, że spłoszył parę różowo-szarych turkawek siedzących na ramieniu Judith.
- No, Demetriosie! Wiesz to równie dobrze jak ja! Sądzisz, że nie zauważyłem cię przed chwilą, kiedy schowałeś się za Marsjaszem? Zresztą, dobrze zrobiłeś.
Odsuwając się od posągu, o który się opierał, zacisnął mocniej na biodrach skórzany pas, podtrzymujący ciężkie fałdy długiej szaty z brązowego aksamitu, obszytej futrem kuny. Wziął lekarza pod ramię:
- Wejdźmy do środka, przyjacielu. Ten mnich odebrał dziś ogrodowi cały urok. Chodźmy do mojego studiola...
Ramię przy ramieniu mężczyźni wspięli się po stromych schodach wiodących na piętro. Lorenzo szedł patrząc pod nogi i nic nie mówiąc. Lekarz szanował jego milczenie, odgadując myśli kłębiące się pod tym wysokim, inteligentnym czołem. Wspólnie przemierzyli sale recepcyjne wypełnione dziełami sztuki, ogrzane cennymi gobelinami i różnobarwnymi dywanami, pochodzącymi z odległych rynków Orientu. Wreszcie doszli do dużego pomieszczenia ze stojącymi wokół dębowymi szafami o solidnych, żelaznych zawiasach. Te, które zostawiono otwarte ukazywały wnętrze pełne książek oprawnych w aksamit lub hiszpańską skórę, bogato zdobionych. Mały człowieczek w nieokreślonym wieku, ubrany jak kanonik i w okularach na końcu nosa, pracował przed jedną z szaf siedząc na krześle ozdobionym markieterią. Podniósł oczy na wchodzących mężczyzn, uśmiechnął się i chciał wstać, ale Lorenzo powstrzymał go ruchem dłoni:
- Zostań, Marsile! Przyjmuję raczej przyjaciela niż lekarza i twoja mądrość może nam być bardzo pomocna.
- Jest ona w całości na twoje usługi - powiedział człowieczek siadając. Marsile Ficino, filozof platonik, lekarz i kanonik kościoła San Lorenzo, skupiał te trzy funkcje i wywiązywał się z nich dość niezwykle, żyjąc jak sybaryta, pozostawiając medycynę innym i głosząc filozofię Platona z ambony. Należał do najbliższych przyjaciół Wspaniałego.
Władca usiadł przy stole, na którym lśnił wspaniały wazon, wyciosany w ametyście i wysadzany perłami. W dalszym ciągu nic nie mówił, ale Demetrios zauważył zmęczenie, z jakim oparł się o stół.
- Cierpisz, panie - powiedział. - Czy możliwe jest, byś potrzebował pomocy lekarza, ty, taki młody i silny? Jeśli tak, wybacz spóźnienie, z jakim przybyłem!