Staszewski spojrzał przez okno. Słońce odbijało się w fosie, jedynej pozostałości systemu obrony Wrocławia, który to system kazał zniszczyć Napoleon Bonaparte.
- Oczywiście chcę pójść na ugodę. Żadnej dyscyplinarki - kontynuował zastępca. - Trzymiesięczne wypowiedzenie, zaległe urlopy. Trzynasta pensja.
- Z fachowców pozostanie panu tylko Hofman. Może Korzeniowski. A potem już tylko sprzątaczka.
- Proszę nie kpić. Hofmanem też się zajmiemy. - Niechcący łokciem strącił teczkę personalną Staszewskiego. Pod spodem rzeczywiście leżała teczka Hofmana. - Nonkonformiści - zastępca dowiódł, że obce słowa nie są mu tak do końca obce, choć przez chwilę zastanawiał się nad tym, co właśnie powiedział. - To jest partyzantka, a nie uczciwa praca policjanta!
- Trochę wydaje mi się, że śnię. Przecież rozwiązuję najgorsze sprawy. Takie, których nikt inny nawet nie umie ruszyć.
- Ale ile pan ich rozwiązuje? Jedną? Dwie rocznie? Pięć? A ja tu mam aspiranta Jóźwiaka, który potrafi rozwiązać w tym czasie trzydzieści spraw!
To już były czyste pogaduszki. Zwykłe słowne przepychanki. Z tym że Staszewski nawet nie przepychał. Zrozumiał i bawił się świetnie. Był tym żołnierzem w okopie, który pierwszy zrozumiał, że dowództwo nie przyśle mu wsparcia artylerii, tylko strzeli w plecy. Żaden problem. Chcą? Mają.
- Ach... tego, co podnosi wartość skradzionych psów do takiej kwoty, żeby z wykroczenia zrobiło się przestępstwo. Potem łapie hycla amatora, bo mu go sąsiedzi palcem wskazują, i ma wykrywalność rzędu sto procent.
- Proszę nie kpić! - Zastępca komendanta uderzył pięścią w blat biurka. - On ma wielkie osiągnięcia! A nawet pisze artykuły naukowe.
- Chyba czytałem. Kilkanaście artykułów w piśmie „Policja dzieciom”. O tym, że nie wolno dotykać znalezionych niewybuchów i nie należy iść do parku z nieznajomym, który daje cukierki. - Staszewski zamyślił się na chwilę. - To jak to jest w końcu? Można dotykać niewybuchów i przy nich majstrować czy nie? On to rozstrzygnął?
- Proszę przestać. Jóźwiak zostanie inspektorem, który podwyższy nam współczynnik wykrywalności. A nie jak pan, który grzebie się w sprawach z lat trzydziestych. Proszę opróżnić swój pokój. On tam będzie siedział.
- Teraz rozumiem. - Staszewski założył nogę na nogę. - Potrzebny jest mój wolny etat. Ponieważ Jóźwiak jest synem siostry komendanta. I musi mieć odpowiedni gabinet... - Przygryzł wargę. - A na miejsce Hofmana to chyba zatrudnią zięcia kuzyna matki pasierba. Ja ciągle o szefie.
Zastępca przeszedł na ton oficjalny.
- Ciążą na panu następujące zarzuty. Nie przychodzi pan regularnie do pracy. Na korytarzach szepcze się wręcz o panu „hrabia Staszewski”. Jeśli chce, to jest, jeśli nie chce, to go nie ma.
- Rozumiem, że pan sprząta te korytarze i wszystko słyszy.
- Poza tym - kontynuował niewzruszony zastępca - na akademię z okazji osiemnastolecia wydziału przyszedł pan nie jak inni w mundurze czy garniturze, tylko w czerwonej bluzie i trampkach!
- Proszę pana. Trampek nie produkuje się od jakichś dwudziestu lat. To były adidasy.
- Nieistotne. Poprawimy w piśmie na: „w obuwiu sportowym”! Drugie: gdy się u nas zalągł nietoperz i wisiał u sufitu...
- U powały - przerwał mu Staszewski. - Albo pod sufitem. Dbajmy trochę o język polski.
- Nieistotne! Gdy ten nietoperz tam wisiał, to pan pod spodem sporządził tablicę z napisem: „Batman! Jesteś ostatnią nadzieją policji”!
- Przepraszam, ale tablicę „sporządziłem” w gabinecie.
Kpił sobie w najlepsze. Jak w każdej instytucji państwowej fachowcy nie byli potrzebni. Potrzebowano wiernych i biernych.
- Nieistotne. Przyjechała nawet telewizja i sfilmowała. Pan nas ośmiesza.
- Ależ skąd - zakpił otwarcie Staszewski. - Jak Rejtan broniłem wejścia do pańskiego gabinetu.
Zastępca na szczęście nie zrozumiał.
- A poza tym często czuć było od pana alkohol! O! W tej chwili nawet czuję!
- To akurat niemożliwe. - Staszewski nachylił się nad biurkiem i powąchał. - Ale rzeczywiście czuć wódkę w tym pomieszczeniu.
- O, przepraszam - wyrwało się zastępcy komendanta. Odruchowo zasłonił usta. - Miałem dzisiaj oficjalne spotkanie. I trochę musieliśmy...
- Znaczy schlał się pan o trzynastej, według kodeksu Jaruzelskiego?
- Wypraszam sobie! A co do pana, to mam jeszcze jeden zarzut!
- Słucham.
- Przyszedł do pana poszkodowany rolnik. I rzucił panu na biurko martwą kurę! A pan nawet nie zerknął!
Staszewski rechotał w duchu.
- Miałem odmówić requiem?
- Pan powiedział na widok denata: „Wydział zabójstw piętro wyżej”! - zastępca rzucił miażdżący argument. - A poszkodowanym był krewny komendanta!!!
- Rozumiem - powiedział Staszewski. - Mój etat jest potrzebny, żeby awansować Jóźwiaka. Powinniśmy zmienić nazwę z komendy policji na „komendę rodzinną”,
- Widzę, że dalsza rozmowa z panem nie ma sensu. Proszę złożyć broń w magazynie i oddać odznakę. Jak mówiłem, nie będziemy się wyzwierzęcać. Trzymiesięczna odprawa, zaległe urlopy, trzynastka... Wszystko będzie pańskie.
Akurat, pomyślał Staszewski. Powiedział jednak tylko: