— Tak — rozległ się alt „gimnazjalistki”. — Czy szofer zgodzi się tam nas zawieźć?
— Jemu jest wszystko jedno, gdzie się puszczasz, byleby z Maassem.
— Ja też mam pytanie — zachrypiał rudowłosy anioł.
— Włóż zwykłą sukienkę. Jest lato i nie wszystkie gimnazja wymagają od uczniów mundurów. Poza tym, powiedz mu, że wstydziłaś się przyjść w mundurku na schadzkę do hotelu.
Mock podniósł się powoli zza biurka. — Macie jeszcze jakieś pytania?
Zaparkowali adlera przed Prezydium Policji. Po wejściu do ponurego gmachu, którego mury koiły piwnicznym chłodem, rozdzielili się: Mock poszedł do Forstnera, Anwaldt do archiwum materiałów dowodowych. Po kwadransie spotkali się przy kantorku portiera.
Obaj trzymali pod pachą jakieś pakunki. Z żalem opuścili grube mury Prezydium i zachłysnęli się gorącym tchnieniem ulicy. Przy samochodzie stał policyjny fotograf Helmut Ehlers, którego wielka łysa głowa zdawała się odbijać promienie słoneczne. Wszyscy trzej wsiedli do samochodu, prowadził Anwaldt. Pojechali najpierw do trafiki Deutschmanna na Schweidnitzer Strasse, gdzie Mock kupił swoje ulubione cygara, a następnie zawrócili. Minęli kościół św. Doroty, hotel „Monopol”, Teatr Miejski, dom towarowy Wertheima i skręcili w prawo — w Tauentziestrasse. Zatrzymali się po kilkunastu metrach.
Z zacienionej bramy wyszedł Kurt Smolorz i zbliżył się do auta.
Szybko usiadł koło Ehlersa i rzekł:
— Jest u niego już pięć minut. Kierowca Kópperlingka czeka na nią tam — pokazał ręką szofera, który ćmił papierosa oparty o mercedesa.
Wachlował się zbyt małą sztywną czapką i najwyraźniej dusił się w ciemnej liberii opatrzonej złotymi guzikami z monogramem barona.
Po chwili na gorącym jak piec chodniku znalazł się wyraźnie podekscytowany Maass z przyczepioną do jego boku piękną gimnazjalistką.
Jakaś przechodząca obok nich jejmość splunęła z obrzydzeniem. Wsiedli do mercedesa. Szofer nie okazał najmniejszego zdziwienia. Zawarczał silnik. Po chwili zniknął im z oczu elegancki tył limuzyny.
— Panowie — rzekł cicho Mock. — Mamy dwie godziny. A Maass niech się na koniec jeszcze trochę nacieszy. Niedługo znajdzie się u nas…
Wysiedli i z ulgą schronili się w cień bramy. Niski dozorca zaszedł im drogę i zapytał trochę przestraszony:
— Panowie do kogo?
Mock, Ehlers i Smolorz nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi.
Anwaldt pchnął go na ścianę i ścisnął mocno jedną dłonią zarośnięte policzki. Usta dozorcy zwinęły się w przestraszony ryjek.
— Jesteśmy z policji, ale ty nas nie widziałeś. Rozumiesz, czy chcesz mieć kłopoty?
Dozorca kiwnął głową na znak, że rozumie i czmychnął w głąb podwórza. Anwaldt z trudem wspiął się na pierwsze piętro i nacisnął mosiężną klamkę. Ustąpiła. Mimo że rozmowa z dozorcą i wejście na schody zajęły mu dwie minuty, obaj policjanci i fotograf nie tylko bezgłośnie weszli do mieszkania, lecz nawet rozpoczęli szczegółową i metodyczną rewizję. Anwaldt szybko do nich dołączył. Zaopatrzeni w rękawiczki podnosili i oglądali rozmaite przedmioty, po czym odstawiali je dokładnie w to samo miejsce. Po godzinie wszyscy spotkali się w gabinecie Maassa, osobiście przeszukiwanym przez Mocka.
— Siadajcie — Mock wskazał im krzesła rozstawione wokół okrągłego stolika. — Zrewidowaliście kuchnię, łazienkę, sypialnię i salon?
— Dobra robota. Nie było tam nic ciekawego? Tak myślałem. Tutaj jest za to jedna rzecz ciekawa… Ten oto zeszyt. Ehlers, do dzieła!
Fotograf wyjął swój sprzęt, na biurku postawił poziomy, ruchomy statyw, na którym umieścił aparat „Zeiss”. Na blacie biurka położył znaleziony przez Mocka brulion. Przycisnął go szybą i nacisnął wężyk spustowy. Strzelił flesz po raz pierwszy. Na błonie fotograficznej utrwaliła się strona tytułowa:
— Drodzy panowie, zmieściliśmy się w czasie. Ehlers, o której może mieć pan gotowe zdjęcia?
— O piątej.
— Wtedy odbierze je od pana Anwaldt. Tylko on, rozumie pan?
— Tak jest.
— Dziękuję panom.
Smolorz zamknął drzwi z równą łatwością, z jaką je otworzył.