— Nie. Zamyśliłem się… — odparł Anwaldt.
Dwa kielichy, dwa hausty, dwie nadzieje.
— Panie Schultze, dobrze, że wywalili z pracy tych profesorów.
— Nie bydzie Żyd uczył niemieckich dzieci… Nie bydzie pluł… pluł… Nie bydzie plugawił…
Syk gazowych płomyków, niecierpliwy syk syfonu: napij się jeszcze!
— Ech, ci polscy studenci! Wiedzy u nich za grosz! A jakie wymagania! Jakie maniery! I dobrze, że ich nauczono rozumu na gestapo. Są w niemieckim mieście, niech więc mówią po niemiecku!
Anwaldt potykając się ruszył do ubikacji. Na jego drodze zgromadzone były liczne przeszkody: nierówne deski podłogi, stoły tarasujące przejście, kelnerzy uwijający się wśród gęstego dymu. Dotarł w końcu do celu.
Spuścił spodnie, ręce oparł na ścianie i kiwał się na boki. Wśród jednostajnego szumu słyszał głuchy łomot serca. Wsłuchiwał się w ten odgłos przez dłuższą chwilę. Nagle usłyszał krzyk i zobaczył ponętne ciało Lei Friedlander drgające pod sufitem. Runął z powrotem do sali. Musiał się napić, aby wyskrobać spod powiek ten obraz.
— Och, jakże się cieszę, że pana widzę, Herr Kriminaldirektor!
— Tylko pan może mi pomóc! — krzyknął z radością do Mocka, który siedział przy jego stoliku i palił grube cygaro.
— Spokojnie, Anwaldt, to wszystko nieprawda! Lea Friedlander żyje — silna, pokryta czarnymi wioskami dłoń poklepywała jego przedramię. — Nie martw się, rozwiążemy tę sprawę.
Anwaldt spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą był Mock. Teraz siedział tam kelner i patrzył na niego rozbawionym wzrokiem.
— No, dobrze, że się szanowny pan obudził. Byłoby mi głupio wyrzucać klienta, który daje takie napiwki. Zamówić dla szanownego pana dorożkę albo taksówkę?
Poranne słońce obrysowało rzymski profil barona von der Maltena i fale czarnych włosów Eberharda Mocka. Obaj panowie siedzieli w ogrodzie barona i pili aromatyczną kawę.
— Jak minęła podróż?
— Dziękuję, dobrze. Byłem tylko trochę niespokojny, zważywszy na szybkość jazdy i zmęczenie twojego szofera.
— O, Hermann to żelazny człowiek. Czytałeś raport Anwaldta?
— Tak. Bardzo precyzyjny. Dobrze, że od razu mi go przesłałeś.
— Pisał go przez cały wczorajszy dzień. Twierdzi, że dobrze mu się pracuje po przepiciu.
— Upił się? Naprawdę?
— Niestety. U Orlicha kolo operetki. Co zamierzasz, Eberhardzie? Jakie są twoje dalsze plany?
— Zamierzam zająć się Maassem i von Kóppelringkiem — Mock wypuścił gruby kłąb dymu. — Oni mnie doprowadzą do tego Turka.
— A co ma z nim wspólnego Maass?
— Olivierze, baron von Kópperlingk przekupił Maassa ślicznymi sprzedajnymi gimnazjalistkami od madame le Goef. Anwaldt ma rację: Maass jest zbyt inteligentny, aby nie wiedzieć, że ma do czynienia z córami Koryntu, ale z drugiej strony, zbyt egocentryczny, aby to przyjąć do wiadomości. Jest to, jak sądzę, typ profesora Andreae.
— W jakim celu przekupił go baron? Dowiemy się tego. A potem przycisnę barona, Jestem pewien, że poda mi Turka na tacy. Anwaldt niczego więcej nie wskóra. Za mało zna Wrocław, a poza tym porządnie go przestraszyli. Teraz ja wkraczam do akcji.
— W jaki sposób zmusisz ich do mówienia?
— Olivierze, proszę… Pozostaw mi moje metody. O, właśnie idzie Anwaldt. Dzień dobry! Coś nieszczególnie pan wygląda. Wpadł pan do kwasu solnego?
— Miałem drobne kłopoty — rzekł rekonwalescent kłaniając się obu panom. Mock, ściskając go serdecznie, powiedział:
— Proszę się nie martwić. Gestapo nie będzie już pana nękało. Załatwiłem to przed chwilą.
— Dziękuję panu — wychrypiał Anwaldt. Zwykle trzeciego dnia po przepiciu ustępowały bóle somatyczne, lecz pojawiała się silna depresja.
Byłoby tak i teraz, gdyby nie jeden jedyny człowiek — Eberhard Mock.
Widok tego kanciastego mężczyzny w nienagannie skrojonym jasnym garniturze podziałał na Anwaldta uspokajająco. Spojrzał ze skruchą na Mocka i po raz pierwszy w życiu doznał wrażenia czyjejś opieki.
— Przepraszam. Upiłem się. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.