Читаем Śmierć w Breslau полностью

— Nie. Zamyśliłem się… — odparł Anwaldt. (Chciałbym z kimś porozmawiać. Albo zagrać w szachy. Tak — w szachy. Tak jak kiedyś w sierocińcu. Karl — ten to był zapalony szachista. Stawialiśmy między łóżkami kartonową walizkę, na niej szachownicę. Kiedyś, gdy graliśmy, do sali wszedł pijany wychowawca). Anwaldt słyszał teraz wyraźnie stukot rozsypujących się figurek i czuł kopniaki, jakimi wychowawca obdarzał i walizkę, i ich kryjące się po łóżkami ciała.

Dwa kielichy, dwa hausty, dwie nadzieje.

— Panie Schultze, dobrze, że wywalili z pracy tych profesorów.

— Nie bydzie Żyd uczył niemieckich dzieci… Nie bydzie pluł… pluł… Nie bydzie plugawił…

Syk gazowych płomyków, niecierpliwy syk syfonu: napij się jeszcze!

— Ech, ci polscy studenci! Wiedzy u nich za grosz! A jakie wymagania! Jakie maniery! I dobrze, że ich nauczono rozumu na gestapo. Są w niemieckim mieście, niech więc mówią po niemiecku!

Anwaldt potykając się ruszył do ubikacji. Na jego drodze zgromadzone były liczne przeszkody: nierówne deski podłogi, stoły tarasujące przejście, kelnerzy uwijający się wśród gęstego dymu. Dotarł w końcu do celu.

Spuścił spodnie, ręce oparł na ścianie i kiwał się na boki. Wśród jednostajnego szumu słyszał głuchy łomot serca. Wsłuchiwał się w ten odgłos przez dłuższą chwilę. Nagle usłyszał krzyk i zobaczył ponętne ciało Lei Friedlander drgające pod sufitem. Runął z powrotem do sali. Musiał się napić, aby wyskrobać spod powiek ten obraz.

— Och, jakże się cieszę, że pana widzę, Herr Kriminaldirektor!

— Tylko pan może mi pomóc! — krzyknął z radością do Mocka, który siedział przy jego stoliku i palił grube cygaro.

— Spokojnie, Anwaldt, to wszystko nieprawda! Lea Friedlander żyje — silna, pokryta czarnymi wioskami dłoń poklepywała jego przedramię. — Nie martw się, rozwiążemy tę sprawę.

Anwaldt spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą był Mock. Teraz siedział tam kelner i patrzył na niego rozbawionym wzrokiem.

— No, dobrze, że się szanowny pan obudził. Byłoby mi głupio wyrzucać klienta, który daje takie napiwki. Zamówić dla szanownego pana dorożkę albo taksówkę?

Wrocław,

Sobota 14 lipca 1934 roku. Godzina ósma rano

Poranne słońce obrysowało rzymski profil barona von der Maltena i fale czarnych włosów Eberharda Mocka. Obaj panowie siedzieli w ogrodzie barona i pili aromatyczną kawę.

— Jak minęła podróż?

— Dziękuję, dobrze. Byłem tylko trochę niespokojny, zważywszy na szybkość jazdy i zmęczenie twojego szofera.

— O, Hermann to żelazny człowiek. Czytałeś raport Anwaldta?

— Tak. Bardzo precyzyjny. Dobrze, że od razu mi go przesłałeś.

— Pisał go przez cały wczorajszy dzień. Twierdzi, że dobrze mu się pracuje po przepiciu.

— Upił się? Naprawdę?

— Niestety. U Orlicha kolo operetki. Co zamierzasz, Eberhardzie? Jakie są twoje dalsze plany?

— Zamierzam zająć się Maassem i von Kóppelringkiem — Mock wypuścił gruby kłąb dymu. — Oni mnie doprowadzą do tego Turka.

— A co ma z nim wspólnego Maass?

— Olivierze, baron von Kópperlingk przekupił Maassa ślicznymi sprzedajnymi gimnazjalistkami od madame le Goef. Anwaldt ma rację: Maass jest zbyt inteligentny, aby nie wiedzieć, że ma do czynienia z córami Koryntu, ale z drugiej strony, zbyt egocentryczny, aby to przyjąć do wiadomości. Jest to, jak sądzę, typ profesora Andreae.

— W jakim celu przekupił go baron? Dowiemy się tego. A potem przycisnę barona, Jestem pewien, że poda mi Turka na tacy. Anwaldt niczego więcej nie wskóra. Za mało zna Wrocław, a poza tym porządnie go przestraszyli. Teraz ja wkraczam do akcji.

— W jaki sposób zmusisz ich do mówienia?

— Olivierze, proszę… Pozostaw mi moje metody. O, właśnie idzie Anwaldt. Dzień dobry! Coś nieszczególnie pan wygląda. Wpadł pan do kwasu solnego?

— Miałem drobne kłopoty — rzekł rekonwalescent kłaniając się obu panom. Mock, ściskając go serdecznie, powiedział:

— Proszę się nie martwić. Gestapo nie będzie już pana nękało. Załatwiłem to przed chwilą. (Tak, sprawnie to załatwił — myślał baron podając Anwaldtowi wiotką dłoń. — Nie chciałbym być w skórze tego Forstnera).

— Dziękuję panu — wychrypiał Anwaldt. Zwykle trzeciego dnia po przepiciu ustępowały bóle somatyczne, lecz pojawiała się silna depresja.

Byłoby tak i teraz, gdyby nie jeden jedyny człowiek — Eberhard Mock.

Widok tego kanciastego mężczyzny w nienagannie skrojonym jasnym garniturze podziałał na Anwaldta uspokajająco. Spojrzał ze skruchą na Mocka i po raz pierwszy w życiu doznał wrażenia czyjejś opieki.

— Przepraszam. Upiłem się. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

Перейти на страницу:

Похожие книги

100 знаменитых харьковчан
100 знаменитых харьковчан

Дмитрий Багалей и Александр Ахиезер, Николай Барабашов и Василий Каразин, Клавдия Шульженко и Ирина Бугримова, Людмила Гурченко и Любовь Малая, Владимир Крайнев и Антон Макаренко… Что объединяет этих людей — столь разных по роду деятельности, живущих в разные годы и в разных городах? Один факт — они так или иначе связаны с Харьковом.Выстраивать героев этой книги по принципу «кто знаменитее» — просто абсурдно. Главное — они любили и любят свой город и прославили его своими делами. Надеемся, что эти сто биографий помогут читателю почувствовать ритм жизни этого города, узнать больше о его истории, просто понять его. Тем более что в книгу вошли и очерки о харьковчанах, имена которых сейчас на слуху у всех горожан, — об Арсене Авакове, Владимире Шумилкине, Александре Фельдмане. Эти люди создают сегодняшнюю историю Харькова.Как знать, возможно, прочитав эту книгу, кто-то испытает чувство гордости за своих знаменитых земляков и посмотрит на Харьков другими глазами.

Владислав Леонидович Карнацевич

Неотсортированное / Энциклопедии / Словари и Энциклопедии