Odwrócił się gwałtownie, pobiegł do matki, młodej otyłej kobiety, i usiadł jej na kolanach. Anwaldt spojrzał na tytuł książki i zobaczył, że jest to szkolne wydanie
Otworzył książkę na chybił trafił i ujrzał znajome greckie litery, które niegdyś tak kochał. Był ciekaw, czy po latach jeszcze potrafi coś zrozumieć. Przeczytał półgłosem i przetłumaczył 685 wiersz: „Padł głos ciemnych podejrzeń, które wgryzają się w serce”.
Otwierali Biblię gdzie popadnie i wskazywali palcem pierwszy lepszy wers. Wybrane w ten sposób zdanie miało być proroctwem. Śmiejąc się bezgłośnie, zamknął i ponownie otworzył Sofoklesa.
Tę zabawę przerwał mu polski strażnik, żądając paszportu. Przejrzał dokładnie dokumenty Anwaldta, dotknął palcem daszka czapki i wyszedł z przedziału. Policjant powrócił do swoich wróżb, lecz nie mógł się skupić na tłumaczeniu z powodu nieruchomego i upartego wzroku chłopca, który go obdarował
Wyciągając kartonowe pudełko z papierosami z ulgą namacał nową legitymację policyjną, którą odebrał z działu kadr Prezydium Policji po wyjściu od Hubera.
Anwaldt pożegnał współpasażerów, schował Sofoklesa do kieszeni i wyskoczył na peron. Wyszedł z dworca i stanął koło kilku zadbanych klombów z kwiatami. Otworzył notes i przeczytał: „Ulica Rynkowa 3”. W tym momencie podjechała dorożka. Anwaldt ucieszył się i pokazał dorożkarzowi kartkę z nazwą ulicy.
Rawicz był ładnym, czystym, pełnym kwiatów miasteczkiem, nad którym górowały wieżyczki wartownicze czerwonoceglastego więzienia. Zapadający zmierzch zapraszał ludzi na ulicę. Wylęgały zatem gromady hałaśliwych wyrostków zaczepiających dumnie spacerujące dziewczyny, w bielonych wapnem sieniach domów siedziały kobiety na niskich stołeczkach, pod restauracjami stali wąsaci mężczyźni w opiętych kamizelkach, którzy – racząc się spienionymi kuflami – prowadzili polską politykę zagraniczną. Koło takiego właśnie zgromadzenia zatrzymała się dorożka. Anwaldt rzucił fiakrowi kilkadziesiąt fenigów i spojrzał na numer domu. „Rynkowa 3”.
Wszedł do bramy i rozejrzał się dookoła, wypatrując jakiegoś stróża. Zamiast niego pojawiło się dwóch mężczyzn w kapeluszach. Obaj mieli bardzo zdecydowane miny. Zapytali o coś Anwaldta. Rozłożył ręce i wyłożył po niemiecku cel swojego przybycia. Wymienił oczywiście nazwisko Hanny Schlossarczyk. To podziałało na mężczyzn zgoła osobliwie. Nic nie mówiąc zagrodzili mu dostęp do wyjścia i wyraźnie zaprosili na górę. Anwaldt niepewnie wszedł po solidnych, drewnianych schodach i znalazł się na pierwszym piętrze, gdzie znajdowały się dwa małe mieszkania. Jedno było otwarte, oświetlone i zatłoczone kilkoma mężczyznami, którym z oczu wyzierała pewność siebie. Anwaldta nie omylił instynkt: tak wyglądają policjanci pod każdą szerokością geograficzną.
Jeden z aniołów stróżów popchnął delikatnie Anwaldta w stronę oświetlonego mieszkania; kiedy się tam znaleźli, wskazał ręką podłużną kuchnię. Anwaldt przysiadł na drewnianym stołku i zapalił papierosa.
Nie zdążył się nawet rozejrzeć, gdy do kuchni wszedł niewysoki, elegancki mężczyzna w towarzystwie nieco umorusanego wąsacza dzierżącego w ręce miotłę. Wąsacz spojrzał na Anwaldta, następnie na eleganta, pokręcił przecząco głową i wyszedł. Elegant zbliżył się do stołka i rzekł poprawną niemczyzną:
– Dokumenty. Imię i nazwisko. Cel przybycia.
Anwaldt wręczył mężczyźnie swój paszport i odpowiedział: