Читаем Śmierć w Breslau полностью

Anwaldt zbiegał na oślep. Piętro niżej, przed głównym wejściem do mieszkania, stał jakiś spóźniony gość. Zza czarnej maski wymykały się sztywne, rude włosy. Zaalarmowany wystrzałami, trzymał w ręku rewolwer. Kiedy zobaczył Anwaldta i krzyknął „stać, bo strzelam!”, policjant kucnął, zamachnął się i rzucił prętem. Metalowa sztaba trafiła rudowłosego w czoło. Osuwając się na posadzkę, oddał w sufit dwa strzały. Posypał się deszcz tynku i kurzu. Anwaldt podniósł pręt i jednym susem przeskoczył poręcz. Znalazł się na kolejnym półpiętrze. Kamienica drżała od kanonady. Biegł, potykał się i padał, aż w końcu dopadł ostatniego półpiętra. Cofnął się gwałtownie: po schodach wchodzili czterej mężczyźni uzbrojeni w wielkie szufle do odgarniania śniegu. Anwaldt domyślił się, że do polowania dołączył stróż z trzema kolegami. Odwrócił się i otworzył okno na podwórze. Wyskoczył na oślep i spadł prosto na jakąś furmankę. Drzazgi nieheblowanych desek wkłuły się w ciało, piętę wykręcił przenikliwy ból. Kuśtykając biegł przez podwórze. Rozjarzyły się złe ślepia okien – był widoczny jak na dłoni. Huk wystrzałów wstrząsnął pustą studnią podwórza. Biegł pod ścianami kamienic. Usiłował dostać się do któregoś domu poprzez tylne drzwi. Niestety, wszystkie były zaryglowane. Pościg był blisko.

Anwaldt stoczył się po schodkach prowadzących w dół – do piwnicy kolejnego domu. Jeśli i tam drzwi będą zamknięte, to ścigający osaczą go w betonowym prostokącie. Ale ustąpiły. Anwaldt zaryglował się od wewnątrz, w momencie gdy znalazł się przy nich pierwszy prześladowca. Woń zgniłych ziemniaków, fermentującego wina i szczurzych odchodów była dla niego najmilszym zapachem.

Osunął się w dół po ścianie, ocierając sobie plecy o nieotynkowane cegły. Dotknął dłonią ucha. Targnął nim ostry dreszcz, gęsta krew znów spłynęła kroplami na szyję. Skręcona noga pulsowała ciepłym bólem. Na czole, u nasady włosów, tam gdzie napastnik rozciął mu skórę zębami, zastygała lepka galareta. Wiedząc, że zanim jego prześladowcy okrążą kwartał domów, minie kilka minut, usiłował wydostać się z labiryntu piwnicy.

Szedł w całkowitych ciemnościach, po omacku, płosząc nieliczne szczury i owijając twarz zwojami pajęczyny. Tracił poczucie czasu, ogarniała go senność. Pokonał ją skutecznie daleki odblask. Zlokalizował łatwo latarniany promień przebijający się przez zakurzone okienko. Otworzył je i po kilku nieudanych próbach wydostał się na zewnątrz, zdzierając sobie przy tym naskórek z brzucha i z żeber.

Zamknął okienko i rozejrzał się dookoła. Od chodnika i ulicy oddzielały go gęste krzaki, zza których dochodził tupot nóg kilku biegających tu i tam ludzi. Położył się na wznak na trawniku i ciężko oddychał. (Muszę przeczekać kilka godzin). Rozejrzał się i znalazł idealną kryjówkę. Balkon mieszkania na parterze obrośnięty był dzikim winem zwieszającym się do samej ziemi. Anwaldt wsunął się tam i poczuł, że opuszcza go przytomność.

Zbudziła go wilgoć ziemi i cisza dookoła. Kryjąc się między drzewami i ławkami nadodrzańskiej promenady przekradł się do zaparkowanego pod politechniką samochodu. Ledwo prowadził. Był obolały i pokrwawiony. Wchodząc na swoje piętro, trzymał się kurczowo poręczy. W kuchni nie zapalał światła, aby nie widzieć karaluchów. Wypił jednym haustem szklankę wody, rzucił w przedpokoju podarte spodnie od smokingu, otworzył okno w pokoju i runął w skłębioną pościel.

WROCŁAW, WTOREK 10 LIPCA 1934 ROKU.GODZINA DZIEWIĄTA RANO

Po przebudzeniu Anwaldt nie mógł oderwać ucha od poduszki. Zastygła krew tworzyła mocne spoiwo. Z trudem usiadł na łóżku. Na czubku głowy sztywno sterczały sklejone krwią włosy. Cały tors był odrapany i pokryty plamami sińców. Pięta bolała, spuchnięta kostka sfioletowiała. Podskakując na jednej nodze, zbliżył się do telefonu i zadzwonił do barona von der Maltena.

Po kwadransie przyjechał do Anwaldta osobisty lekarz barona, doktor Lanzmann. Po upływie kolejnego kwadransa byli w rezydencji von der Maltenów. Po czterech godzinach pacjent Anwaldt – wyspany, z opatrunkiem na głowie i na naderwanym uchu, ze skręconą nogą unieruchomioną bambusowymi deszczułkami i z żółtymi plamami na całym ciele – palił długie, wyborne cygaro „Ahnuri Shu” firmy Przedecki i relacjonował swojemu chlebodawcy wczorajsze wypadki.

Kiedy baron – wysłuchawszy – wyszedł do swojego gabinetu, Anwaldt zadzwonił do Prezydium Policji i poprosił Kurta Smolorza o przygotowanie na szóstą wieczór wszelkich materiałów na temat barona von Köppelringka. Potem połączył się z profesorem Andreae i umówił się z nim na rozmowę.

Szofer barona von der Maltena pomógł mu zejść po schodach i zająć miejsce w aucie. Ruszyli. Anwaldt z zaciekawieniem pytał o każdy prawie dom, każdą ulicę. Szofer cierpliwie odpowiadał:

Перейти на страницу:

Похожие книги

1. Щит и меч. Книга первая
1. Щит и меч. Книга первая

В канун Отечественной войны советский разведчик Александр Белов пересекает не только географическую границу между двумя странами, но и тот незримый рубеж, который отделял мир социализма от фашистской Третьей империи. Советский человек должен был стать немцем Иоганном Вайсом. И не простым немцем. По долгу службы Белову пришлось принять облик врага своей родины, и образ жизни его и образ его мыслей внешне ничем уже не должны были отличаться от образа жизни и от морали мелких и крупных хищников гитлеровского рейха. Это было тяжким испытанием для Александра Белова, но с испытанием этим он сумел справиться, и в своем продвижении к источникам информации, имеющим важное значение для его родины, Вайс-Белов сумел пройти через все слои нацистского общества.«Щит и меч» — своеобразное произведение. Это и социальный роман и роман психологический, построенный на остром сюжете, на глубоко драматичных коллизиях, которые определяются острейшими противоречиями двух антагонистических миров.

Вадим Кожевников , Вадим Михайлович Кожевников

Детективы / Исторический детектив / Шпионский детектив / Проза / Проза о войне