Patrzyła mu w oczy, słuchała i nagle objęła go. Zawstydziła się zaraz potem tej słabości i odeszła w pośpiechu. A on stał i wpatrywał się w okno niewidzącym wzrokiem i zastanawiał się, czy żyje dlatego, że ma na tym świecie jeszcze coś ważnego do zrobienia, czy tylko przez swoją nieuwagę i niedokładność, czy przez tego hinduskiego lękliwego kierowcę taksówki w Nowym Jorku.
Śmierć minęła go o milimetr, szczerząc zęby w rechocie z tego dowcipu, który mu zrobiła na Manhattanie.
Śmierć…
Znowu przypomniała mu o sobie…
Śmierć wtedy, gdy umierała jego matka.
Umierała powoli, ale bezustannie. Tak dzień po dniu.
Przez 18 miesięcy.
Któregoś dnia powiedzieli, że nie mogą jej już w żaden sposób pomóc, i odesłali karetką do domu. I od tego czasu zaczęła powoli odchodzić.
Wracał z zajęć na uniwersytecie z tych dwóch fakultetów, z których była taka dumna, a ona leżała w tym łóżku, czekała na niego i musiał jej opowiadać.
O wszystkim. O egzaminach, kolokwiach, śmierdzącej stołówce i studentkach, które mu się podobają. Słuchała go z zapartym tchem, trzymając go za rękę. Po tym uścisku wiedział, że powoli słabnie.
Każdego dnia przychodził do nich człowiek robić jej zastrzyki, bez których się dusiła. Na początku przychodził raz dziennie. Pod sam koniec zdarzało się, że był u nich w domu pięć razy w ciągu dnia.
Jego ojciec, mimo że sam był przeszkolonym sanitariuszem i pracował od dwudziestu lat jako kierowca w pogotowiu ratunkowym, nigdy nie mógł zrobić jej zastrzyku. Kiedyś próbował, gdy ona się dusiła i nie mogli dodzwonić się do tego człowieka. Nawet udało mu się znaleźć tę wątłą żyłę pod siniakami, które od miesięcy przestały już znikać. Ale gdy już wbił tę igłę, to nie mógł wycisnąć leku do żyły. On musiał to zrobić.
Patrzyła mu w oczy i śmiała się, chociaż wiedział, jak ją to musi boleć.
Któregoś wieczoru w grudniu, na tydzień przed Wigilią, nie czekała już na niego, gdy wrócił z zajęć. Spała, oddychając ciężej niż zwykle. Ale on usiadł przy niej jak zawsze, trzymał ją za rękę i opowiadał o wszystkim, co mu się zdarzyło tego dnia. Wierzył, że go słyszy.
Tej nocy umarła.
Nie płakał. Nie mógł. Łzy przyszły dopiero kilka dni później, po pogrzebie, gdy wrócił z cmentarza i zobaczył jej szlafrok w łazience, szczoteczkę do zębów i zakładkę w niedoczytanej książce, leżącej na nocnym stoliku przy łóżku.
W Wigilię poszli z ojcem na cmentarz i wkopali choinkę przy grobie. Zapalili świece, powiesili bombki. Tak jak w domu, gdy jeszcze żyła.
I w tę Wigilię stali z ojcem kilka godzin, palili papierosy i płakali na tym cmentarzu przy grobie okrytym zmarzniętymi kwiatami i oszronionymi wieńcami, a on zastanawiał się, czy ktoś miał taką matkę, co pisała do niego listy przez pięć lat.
Codziennie.
Potem przypomniał mu się ojciec.
W zasadzie przestał żyć po śmierci matki. To znaczy budził się rano jak każdy, wstawał i był, ale tak naprawdę umarł razem z nią. Na jej grobie kazał na dole czarnej marmurowej płyty wygrawerować to jedno niedokończone zdanie:
Mieszkali razem i widział, jak bardzo jest samotny i jak bardzo tęskni za nią. Czasami, gdy wracał wieczorami do domu, zastawał go siedzącego w zadymionym do granic pokoju z opróżnioną butelką wódki na stole pokrytym zdjęciami jego matki.
Ojciec zapalał świece, kładł jej zdjęcia, oglądał je, tęsknił i pił do nieprzytomności. Aż zapomniał.
On przychodził do domu późno i kładł go do łóżka, a potem skrobał nożem zaschnięty wosk ze stołu i zbierając te czarno-białe zdjęcia do albumu, patrzył na nie i zastanawiał się, czy on też spotka taką śliczną i dobrą kobietę, jaką spotkał ojciec.
Potem ojciec zaczął chorować. Było widać, że poddaje się losowi i nie broni.
Gdy on był na stypendium w Nowym Orleanie, zabrali go do szpitala.
Brat napisał, że z ojcem jest bardzo źle.
Postanowił polecieć do Polski.
Wylądował którejś niedzieli w marcu w Warszawie i po przyjeździe pociągiem do Wrocławia, prosto z dworca pojechał do szpitala.
Z pomarańczami, które dla niego kupił, z ciepłym swetrem na zimę, z wydrukowanymi dwoma rozdziałami doktoratu i stu dolarami dla lekarzy w tym szpitalu. Za „lepszą opiekę".
Ojciec czekał na niego i był taki szczęśliwy. Cieszył się strasznie i był dumny z tego syna „prawie doktora" z Ameryki.
Następnego dnia rano obudził go brat i powiedział, że ojciec umarł tej nocy.
A on wiedział, że ojciec czekał na niego z tą śmiercią.
Bo od śmierci matki zawsze na niego czekał.
Tylko czasami nie. Kiedy zapalał świece, wyciągał ten album i pił.
Pojechali z bratem do szpitala. Leżał zupełnie nagi na zlanej wodą cementowej posadzce mrocznej i cuchnącej wilgocią przyszpitalnej kostnicy pośród innych zwłok.