Po wejściu do ogromnego salonu ukazał się nam niesamowity widok. Wietnamska świnia leżała rozwalona na białej (ze świńskiej skóry z pewnością) kanapie, ustawionej przy ścianie zakrytej prawie w całości szaro-czarną akwarelą o monstrualnych rozmiarach. Marmurowa posadzka salonu była pokryta strzępami gazet, częściowo zanurzonymi w cuchnących amoniakiem kałużach jakiegoś płynu. Chodząc po posadzce, rozgniataliśmy brązowo-czarne ziarna rozsypane w nieładzie. Pod kanapą z białej skóry stała otwarta mała klatka, wokół której leżało szczególnie dużo ziaren. To musiała być klatka chomika, o którym mówiła wdowa. Była całkowicie zdeformowana i nie było w niej chomika. Wdowa, nie zwracając zupełnie uwagi na cały ten chaos w salonie, podeszła do telefonu i spokojnym głosem zaczęła zamawiać limuzynę, która miała odwieźć nas do hotelu w Paryżu. My staliśmy tam jak osłupiali i patrzyliśmy na świnię leżącą na kanapie. Charczała i miała konwulsje, z jej pyska sączył się żółtawy płyn i spływał na marmurową posadzkę, co było wyraźnie widać, strużką po białej skórze kanapy. Nagle wdowa zauważyła, co się dzieje. Opuściła z krzykiem słuchawkę i rzuciła się na ratunek świni. Ja cofnęłam się pod ścianę. Student uciekł z salonu, a Asia podbiegła z wdową do kanapy.