Podświadomość była jego hobby. Wiedział chyba o niej więcej niż sam Freud. Podobnie zresztą jak Freud eksperymentował z nią w najróżniejszy sposób. Miał fazę, gdy medytował, pomagając sobie opium. Miał fazę, gdy zadawał sobie z premedytacją ból – podczas fizycznego bólu, paradoksalnie, w elekroencefalogramie mózgu pojawiają się takie same fale jak podczas orgazmu – kalecząc się lub tatuażami pokrywając swoje ciało. Do bólu jako narkotyku posuwał się wtedy, gdy nie miał pieniędzy na nic, co można wdychać, połykać lub wstrzykiwać. Głównie jednak „wydobywał" swoją podświadomość na powierzchnię za pomocą przeróżnych substancji chemicznych. Magicznymi, psychodelicznymi grzybami „uwalniał swój umysł", gdy szedł oglądać wystawy w galeriach i chciał dojrzeć więcej niż inni. LSD, gdy naczytał się artykułów o psychoanalizie i chciał koniecznie sam się „zanalizować", bez udziału psychoterapeuty. Amfetaminą, gdy „penetrował swój wewnętrzny kosmos, nastrajał się i odłączał". Kokainą, gdy nie mógł sobie poradzić z porażkami i musiał wydobywać się z depresji, aby poczuć, że „ciągle jeszcze warto zmuszać się do oddychania". Tej substancji potrzebował najczęściej.
W pewnym momencie, mimo że zawsze się tego wypierał, uzależnił się całkowicie od tych swoich „substancji". Głównie psychicznie. Kiedyś rozmawiali o kosmologii. Jim był zafascynowany wszystkim związanym z drążącym pytaniem, co było na początku. Potrafił godzinami dyskutować o czarnych dziurach, teorii strun, kurczeniu lub ekspansji wszechświata, dylatacji czasu i książkach Hawkinga, który był dla niego kultowym pisarzem. Właśnie tak. Pisarzem. Jak Faulkner, Camus i Miller, a nie naukowcem i fizykiem jak Einstein czy Pianek. Ponadto – według Jima – swoje kalectwo i swoją deformację przy „niezmierzalnej wprost mądrości i inteligencji" był „największym zwycięstwem Harvardu nad Hollywood".
– Słuchaj – mówił – niektórzy nie umieją napisać porządnie instrukcji obsługi odkurzacza bez użycia „przetwornika przepięć wtórnych", a ten facet umie opisać, jak powstał wszechświat, bez użycia jednego równania matematycznego. Czasami zastanawiam się, czy Hawking aby nie był „na chemii", pisząc te kawałki o wszechświatach niemowlęcych. Jeśli był, to ja bym bardzo chciał wiedzieć, na jakich strukturach.
Sam potrafił wymyślać swoje teorie i zmieniać je po następnych kilku butelkach piwa. Kiedyś, gdy doszli w jednej z rozmów do tego „punktu osobliwego" w czasoprzestrzeni, który tak w zasadzie, nie tylko według Hawkinga, pozwala wykluczyć konieczność początku wszechświata – po prostu nie musi być początku, aby był środek, bo w końcu trudno cokolwiek zakładać – starał się mu mozolnie i obrazowo wyjaśniać istotę tego punktu, nie wchodząc w żadne matematyczne zawiłości. W pewnym momencie Jim powiedział:
– Nie tłumacz mi tego, czuję dokładnie, o co ci chodzi. Czasami umiem się wstrzelić w taki „punkt osobliwy". Jesteś w szpagacie między przyszłością i przeszłością. Jedna noga jest w przeszłości, a druga w przyszłości. Jesteś jednocześnie w kilku przestrzeniach lub w jednej przestrzeni o więcej niż ośmiu lub osiemnastu wymiarach. Nie masz uczucia, że między przeszłością a przyszłością jest jakaś teraźniejszość. Teraźniejszość jest zbędna. Możesz równie dobrze stanąć na lewej nodze w przeszłości lub prawej w przyszłości. Rozglądasz się po prostu po wszechświecie. Twoja linijka na biurku jest w latach świetlnych, a nie w centymetrach. Cały ten wszechświat, ale to dopiero na końcu tego „odlotu" i też nie zawsze, jest wypełniony muzyką Morrisona, którą gra orkiestra symfoniczna, i masz wrażenie, że widzisz każde zmarszczenie na mózgu Hawkinga. Takie punkty osobliwe mam przeważnie po czymś z ziół lub po grzybach. Żadna ciężka chemia.
Po czym dodał, śmiejąc się tak szczerze, jak tylko on potrafił:
– Nie wiedziałem tylko, że Bóg też był na grzybach, gdy majstrował przy wszechświecie.
Jim narkotykami katalizował swoją świadomość i podświadomość i robił to po to, żeby cały czas „czuć". Gdy mu się to nie udawało, wpadał w fazę. Znikając, oddalał się od bliskich mu ludzi i nie dając sobie rady z samotnością, wpadał w tę swoją czarną dziurę depresji. Potrafił całymi dniami leżeć w łóżku, nie otwierać oczu, nic nie mówić i reagować tylko na ból.
Mimo to wolał być nieobecny całkowicie niż być tylko w części i brakującą resztę udawać. Dlatego był tak niezwykły dla ludzi, którzy go znali. Jeśli znalazł się w ich pobliżu, był dla nich całym sobą. Albo nie było go w ogóle. Ale tylko dla wybranych. Pozostałych nie zauważał. Stanowili obojętną szarą masę zużywającą jedynie tlen i wodę. Wybranym był ten, kto był „dobry". A „dobry" był ten, kto umiał czasami aż tak zaryzykować, aby zatrzymać się w wyścigu szczurów i rozejrzeć dookoła.
Następnego dnia po tym, gdy on wprowadził się do Robin, zaraz po przyjeździe do Nowego Orleanu, wieczorem ktoś zapukał do drzwi jego pokoju. Jim. Nerwowym głosem zapytał: