Umarł tak samo niezwykle, jak się urodził. Tylko żył jeszcze bardziej niezwykle.
Staruszka z pudlem nie miała powodu, aby mówić mu nieprawdę. Poza tym Jim miał faktycznie dwa nazwiska. I to drugie rzeczywiście brzmiało Alvarez-Vargas. Wie to na pewno, bo Jim sam mu to kiedyś powiedział. Tego pamiętnego wieczoru. Wtedy, na parowcu na Missisipi…
Zbierali jeszcze ciągle pieniądze na operację dla Ani. W niedzielę rano on tradycyjnie kwestował na Jackson Square pod katedrą, a Jim na nabrzeżu Missisipi, skąd tłumy turystów ruszały na przejażdżki parowcami po rzece lub dalej, na bagniska przy Zatoce, aby oglądać aligatory. Pamięta, jak sam był zaskoczony, kiedy Kim powiedziała mu, że nigdzie na świecie nie ma tak wielu aligatorów w jednym skupisku, jak na bagniskach u ujścia Missisipi do Zatoki Meksykańskiej. Tej niedzieli Kim zaprosiła ich na krótką popołudniową przejażdżkę parowcem na bagniska. Po powrocie, późnym wieczorem, mieli iść razem do nowej restauracji, odkrytej przez nią w Dzielnicy Francuskiej. Zapowiadał się miły wieczór.
Jim był już lekko pijany, gdy wchodzili na statek. Poznał to natychmiast po czułości, z jaką witał się z Kim, oraz po jego krzykliwym głosie i rozbieganych oczach. Gdy tylko znaleźli się na pokładzie, wyciągnął ich natychmiast na rufę, za szalupy ratunkowe, oddzielone łańcuchami od reszty pokładu. Gdy usiedli na rozgrzanych metalowych płytach pokładu, ukryci bezpiecznie za brudnozielonym brezentem przykrywającym szalupy, Jim wyciągnął z kieszeni swojej koszuli trzy skręty z marihuany. Nie pytając ich nawet, czy chcą, wsadził je wszystkie do ust i podpalił.
– Zebrałem dzisiaj ogromną kasę dla małej na nabrzeżu. Chciałem to jakoś uczcić, więc „skosiłem trochę trawy" dla nas – zaczął i podając mu skręta, kontynuował: – Jakub, pamiętaj, abyś to inhalował, a nie palił jak marlboro pod prysznicem. Masz ten dym trzymać w płucach i w żołądku najdłużej jak możesz. To ma cię spenetrować do kości.
Marihuana działała na niego niezwykle. Już po kilku minutach zapadał w stan radosnego i przyjemnego odrętwienia. Nabierał dystansu do wszystkiego. Był całkowicie odprężony, jak po udanej sesji autogenne-go treningu, i umiał śmiać się praktycznie ze wszystkiego. Z przelatującego ptaka, dzwonka u drzwi lub gwiżdżącego czajnika w kuchni. Kiedyś, paląc w swoim biurze, wyjątkowo w zupełnej samotności -marihuana jest jak alkohol, człowiek woli zatruwać się nią w towarzystwie – przeżył stan, w którym wydawało mu się, że nie musi oddychać. Trudne do opisania, niezwykłe uczucie! Rodzaj euforycznej lekkości. Jak gdyby ktoś zdjął mu nagle plecak wypełniony po brzegi ołowiem, który niósł od Krakowa do Gdańska, a był już pod Toruniem. Po tym zdarzeniu zaczął podejrzewać, że to może być niebezpieczna roślina. Ponadto po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, jakim wysiłkiem może być najzwyklejsze oddychanie. Drugi raz zrozumiał to, gdy umierała jego matka.
On i Jim siedzieli oparci o szalupę, Kim leżała z głową na udach Jima. Rozpięła bluzkę i wystawiła dekolt do słońca. Miała żółty, koronkowy stanik, dokładnie takiego samego koloru jak ogromne słoneczniki na brązowej spódnicy do ziemi, z rozcięciem z lewej strony. Przesunęła ją wzdłuż swoich bioder tak, aby rozcięcie było z przodu, i podciągnęła ją wysoko do góry. Jim miał zamknięte oczy i ssał powoli swojego jointa, przyklejonego do dolnej wargi. Prawą dłonią gładził rozpuszczone włosy Kim i jej usta, podczas gdy lewą wepchnął pomiędzy odsłonięte i rozsunięte szeroko uda Kim, delikatnie przesuwając palce z góry na dół wzdłuż satynowych majteczek w kolorze spódnicy. Czasami, gdy jego mały palec dotykał jej ust, Kim rozchylała wargi i ssała go delikatnie.
Wsłuchując się w drgania wywołane czerpakami ogromnego koła napędzającego parowiec, w milczeniu patrzył na przesuwający się powoli lesisty brzeg Missisipi i myślał o seksie z Kim. W tym momencie Jim zbliżył twarz do niego i podał nowego jointa, który tym razem wędrował z ust do ust. Spojrzał mu w oczy i nagle powiedział:
– Wiesz, Jim, gdyby moja matka żyła, miałaby dzisiaj urodziny. Kiedy ma urodziny twoja matka?
– Nie wiem dokładnie – odpowiedział zaskoczony, odwracając gwałtownie głowę.
– Jak to nie wiesz? Nie wiesz, kiedy urodziła się twoja matka?
– Ona sama tego dokładnie nie wie – odpowiedział zniecierpliwionym i podniesionym głosem.
Kim otworzyła szeroko oczy. Wzięła lewą dłoń Jima ze swojego podbrzusza, przysunęła ją do ust, pocałowała czule i wyszeptała:
– Opowiedz mu o swojej matce.
Jim wyszarpnął dłoń. Wyciągnął papierosa, zapalił i zaciągnął się głęboko. Nagle wstał i nie mówiąc nic, odszedł.
– Nie chciałem go urazić – powiedział do Kim.
– Nie uraziłeś go. Zapytałeś po prostu o coś, o czym on chce zapomnieć. Udaje, że zapomniał. Przede mną też udaje. A ja przed nim udaję, że też zapomniałam. Ale ty jesteś nowy i nie znasz reguł tej gry. Nie martw się, on zaraz wróci. Na pewno wsysa w siebie teraz kokainę w toalecie na dziobie.