Przedłużył swój wykład o kwadrans. Ten przywilej przysługiwał tylko nielicznym. W normalnych sytuacjach prowadzący sesję bez skrupułów przerywał w połowie zdania referentowi po upływie ustalonego czasu i wywoływał następnego. Kiedyś dziwił się tym manierom, ale kiedy sam w Monachium organizował kongres i zgłosiło się ponad dwa tysiące referentów, zrozumiał, że to jedyna metoda.
W zasadzie prezentację zakończył w czasie. Nie mogło być inaczej. Ćwiczył to wielokrotnie ze stoperem w hotelu. Dokładnie czterdzieści minut, łącznie z tymi kilkoma anegdotami, które zawsze wplatał w swoje wykłady. Zauważył, że ze wszystkich wykładów, których słuchał, najlepiej zapamiętywał te, które wyróżniały się dobrymi anegdotami. Był pewien, że inni reagują podobnie. Resztę czasu, dokładnie pięć minut, które mu pozostały, przeznaczył na pytania z sali. Nie pamięta już dzisiaj dokładnie, jak do tego doszło, ale bezsensownie wplątał się w ostrą wymianę zdań z pewnym arogantem z uniwersytetu w Tybindze. Sala obserwowała tę polemikę z rosnącym napięciem. W pewnym momencie, aby udowodnić swoją rację, potrzebował arkusza z danymi statystycznymi. Był pewien, że ma go na dysku swojego laptopa i że tym argumentem zakończy bezsensowny spór.
Arkusza nie było!
Musiał zapomnieć skopiować go z komputera w biurze w Monachium na laptop, który zabierał do Nowego Orleanu. Niemiec zauważył to natychmiast i widać było, że triumfuje.
I wtedy przyszedł mu do głowy ten niesamowity pomysł. Przecież jego komputer w Monachium jest cały czas włączony. Jeśli jest włączony, to jest także online w Internecie. Jeśli jest w Internecie, to jego program ICQ w Monachium jest aktywny. A na tym laptopie przed nim też ma przecież ICQ i też może być aktywne, bo przecież podłączony jest do Internetu. Podłączył się dzięki temu, że jest już prawie uzależniony od coli light, dzięki tej wtyczce na stole i jego tęsknocie za nią.
Sala zareagowała szmerem podniecenia, gdy powiedział, że przez „nieuwagę" pozostawił ten arkusz w swoim biurze w Niemczech, ale za chwilę odzyska go ze swojego dysku w komputerze na biurku w Monachium. Na oczach wszystkich obecnych – mogli obserwować, co robi, na ogromnym ekranie za jego plecami – wystartował ICQ i uruchomił opcję pozwalającą na dostęp, po wprowadzeniu zabezpieczającego hasła, do wybranych fragmentów dysku na komputerze w jego biurze. Arkusz musiał tam być, gdyż na tydzień przed kongresem w Nowym Orleanie udostępnił go w ten sam sposób koledze na uniwersytecie w Warszawie. Po kilku minutach arkusz „ściągnął się" na jego laptop i mógł go wyświetlić na ekranie tutaj, w audytorium centrum kongresowego w Nowym Orleanie.
W pewnym momencie odniósł wrażenie, że dla większości na tej sali ten niefortunny arkusz, genetyka i cały ten naukowy spór są teraz zupełnie nieistotne. Ważne było to, że mogli być świadkiem czegoś absolutnie niezwykłego, czegoś, co można nazwać gwałtownym „skurczeniem się" świata. Nagle odległość geograficzna przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.
Dla wielu na tej sali zupełnie nieoczekiwanie ten reklamowy slogan nabrał innego, prawdziwego znaczenia.
Dla niego świat skurczył się już dawno, dlatego nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. Jedyne, co go w tym wszystkim podnieciło, a czego z pewnością absolutnie nikt na tej ogromnej, pełnej sali w ogóle nie zauważył, był malutki, żółty, mrugający prostokącik na dole okna z programem ICQ, który musiał wystartować, aby ściągnąć ten nieszczęsny arkusz z danymi. Ten mrugający znaczek mógł oznaczać tylko jedno: ona jest już w Paryżu i próbowała się z nim skontaktować, wysyłając wiadomość! Bez „skurczenia się" tego świata nigdy nie wiedziałby tego. Uśmiechnął się, i mylili się ci wszyscy, którzy obserwując go myśleli, że uśmiecha się do siebie w uczuciu „naukowego triumfu". Uśmiechał się do „aroganta z Tybingi". Był mu wdzięczny.
Zaraz po wykładzie zignorował wszystkie zaproszenia na lunch, wymknął się z centrum kongresowego w Hiltonie i taksówką pojechał na Layola Street. Jadąc St. Charles Avenue, zastanawiał się, jak opisać ten stan „powrotu do przeszłości". Czy inni czują to samo? Rodzaj żalu, że to już tak dawno, że już się nigdy nie powtórzy, ale także niezwykła ciekawość. Jak powrót do książki, którą się kiedyś czytało z zapartym tchem i wypiekami na twarzy.
Pod numerem 18 stała jedna ściana, podparta resztkami drewnianych pali utrzymujących kiedyś całą konstrukcję tego domu. Reszta leżała na czarnym gruzowisku. Rumowisko otaczał drut kolczasty, ukryty w ogromnych, kwitnących biało pokrzywach, które porastały to, co kiedyś mogło być ogrodem. Obszedł kwadrat wyznaczony przez drut przybity do zmurszałych palików, nie znajdując wejścia. Dopiero na krańcu południowej strony dostrzegł w połowie przykrytą pokrzywami tablicę informującą, że „posiadłość" jest na sprzedaż. Data na tablicy wskazywała styczeń. Teraz był lipiec.