Weary opowiedział Billy’emu o Żelaznej Dziewicy, o otworze w dnie i do czego to słiiżyło. Opowiedział mu o pociskach dum-dum. Opowiedział mu, że jego ojciec ma pistolet marki Derringer, który jest tak mały, iż mieści się w kieszonce kamizelki, a mimo to robi w człowieku dziurę, przez którą mógłby swobodnie przelecieć nietoperz.
Weary stwierdził kiedyś z pogardą w głosie, że Billy pewnie nawet nie wie, co to jest strużynka do krwi. Billy odpowiedział, że otwór w dnie Żelaznej Dziewicy, ale to nie było to. Strużynka, jak się dowiedział Billy, to wyżłobienie biegnące wzdłuż brzeszczotu szabli.
Weary opowiedział Billy’emu o różnych wymyślnych torturach, które widział na filmach, o których czytał w książkach lub słyszał przez radio — i o innych wymyślnych torturach, które sam zaprojektował. Jednym z jego wynalazków było wiercenie facetowi w uchu wiertarką dentystyczną. Spytał też Billy’ego, jaki jest jego zdaniem najgorszy rodzaj egzekucji. Billy nie miał żadnego poglądu na tę sprawę. Okazało się, że poprawna odpowiedź brzmi następująco:
— Przywiązuje się faceta na mrowisku gdzieś w pustyni, kapujesz? Kładzie się go twarzą do góry i smaruje mu się jaja miodem, a potem odcina mu się powieki, żeby musiał patrzeć na słońce, dopóki nie umrze.
Zdarza się.
Leżąc teraz w rowie z Billym i zwiadowcami, w chwilę po tym jak do nich strzelano, Weary podsunął Billy’emu pod nos swój nóż. Nóż nie był własnością państwową. Weary dostał go w prezencie od ojca. Jego ostrze miało dziesięć cali długości i było trójgraniaste. Rękojeść, będąca jednocześnie kastetem, składała się z pierścieni, do których Weary wsunął swoje krótkie, grube paluchy. Pierścienie też nie były zwykłe — sterczały z nich metalowe kolce.
Weary przyłożył kolce do policzka Billy’ego i ukłuł go czule, z krwiożerczą powściągliwością.
— Chciałbyś dostać czymś takim — hm? Hmmmm? — dopytywał się.
— Nie chciałbym — odpowiedział Billy.
— Wiesz, dlaczego ostrze jest trójgraniaste?
— Nie.
— Żeby rana się nie zamykała.
— Aha.
— Robi w facecie trójkątną dziurę. Jak dziabniesz faceta zwykłym nożem, to robisz szparę, tak? Szpara zamyka się natychmiast, tak?
— Tak.
— Gówno. Co ty wiesz? Czego was uczą na tych studiach?
— Studiowałem bardzo krótko — powiedział Billy, co było prawdą. Miał za sobą zaledwie sześć miesięcy wyższej uczelni, a właściwie nie była to nawet uczelnia w pełnym tego słowa znaczeniu. Była to tylko Wieczorowa Szkoła Optyki w Ilium.
— Studenciak — rzucił Weary zjadliwie.
Billy wzruszył ramionami.
— Z książek niewiele się dowiesz o życiu — powiedział Weary. — Sam się przekonasz.
Billy nic na to nie odpowiedział tam w rowie, gdyż nie chciał przeciągać tej rozmowy dłużej, niż to było konieczne. Czuł jednak niejasną pokusę wyznania, że on też ma niejakie pojęcie o makabrze. Ostatecznie Billy kontemplował torturę i odrażające rany na początku i przy końcu każdego dnia przez cały prawie okres swojego dzieciństwa. Na ścianie jego dziecięcej sypialni w Ilium wisiał wyjątkowo okropny krucyfiks. Chirurg wojskowy musiałby pochwalić kliniczny realizm, z jakim artysta przedstawił wszystkie rany Chrystusa — ranę od włóczni, rany od cierni, dziury od żelaznych hufnali. Chrystus Billy’ego miał straszną śmierć. Budził litość.
Zdarza się.
Billy nie był katolikiem, mimo że rósł pod upiornym krucyfiksem na ścianie. Jego ojciec nie wyznawał żadnej religii. Matka grywała w zastępstwie organistów w kościołach kilku różnych wyznań w mieście. Zawsze brała wtedy ze sobą Billy’ego i poduczała go gry na organach. Mówiła, że zostanie członkiem jednego z tych Kościołów, gdy tylko zorientuje się, który z nich ma rację.
Nigdy się jakoś nie zdecydowała, ale za to niezwykle upodobała sobie krucyfiksy i wreszcie kupiła jeden w sklepie z pamiątkami w Santa Fe, gdy ich mała rodzina wyruszyła na Zachód w latach wielkiego kryzysu. Podobnie jak wielu Amerykanów, usiłowała nadać sens życiu za pomocą przedmiotów nabytych w sklepach z pamiątkami.
W ten to sposób krucyfiks znalazł się na ścianie sypialni Billy’ego Pilgrima.
Dwaj zwiadowcy, którzy leżąc w rowie pieścili orzechowe kolby swoich karabinów, szepnęli, że czas ruszać dalej. Minęło dziesięć minut i nikt nie przychodził sprawdzić, czy zostali trafieni i czy nie trzeba ich dobić. Ktokolwiek do nich strzelał, musiał być daleko i sam jeden.
Wszyscy czterej wypełzli z rowu i tym razem nikt już nie strzelał. Czołgali się w stronę lasu jak wielkie, nieszczęśliwe ssaki, którymi zresztą byli. Potem wstali i poszli szybkim krokiem. Bór był ciemny i stary. Sosny rosły równymi rzędami. Nie było żadnego poszycia. Ziemię zaścielała czterocalowa warstwa nietkniętego śniegu. Amerykanie nie mieli wyboru i musieli zostawiać ślady równie łatwe do odczytania jak wykresy w podręczniku tańca — krok, przesunięcie, pauza — krok, przesunięcie, pauza.
— Morda na kłódkę! — ostrzegł Roland Weary Billy’ego. Weary wyglądał jak Kubuś Puchatek wyruszający na wojnę. Był niski i gruby.