Читаем My полностью

Co za bezczelny, szyderczy ton. Czułem wyraźnie: teraz znowu jej nienawidzę. Zresztą dlaczego „teraz”? Nienawidziłem jej przez cały czas.

Wlała sobie w usta pełne naczyńko zielonej trucizny, wstała i przeświecając różowością spod szafranu —zrobiła kilka kroków —stanęła za moim fotelem…

Nagle —ręka wokół mojej szyi —wargami w wargi… nie, jakoś jeszcze głębiej, jeszcze straszniej… Przysięgam, że było to dla mnie zupełne zaskoczenie i może tylko dlatego… Przecież nie mogłem —teraz doskonale rozumiem —nie mogłem sam pragnąć tego, co się potem stało.

Niemożliwie słodkie wargi (sądzę, że to był smak „likieru”) —i spłynął we mnie łyk palącej trucizny —jeszcze —i jeszcze… Oderwałem się od ziemi i koziołkując obłąkańczo jak niezależna planeta pomknąłem w dół, w dół —jakąś nieobliczalną orbitą…

Ciąg dalszy mogę opisać jedynie w przybliżeniu, przez bliższe czy dalsze analogie.

Dawniej nigdy mi to jakoś nie przyszło do głowy —ale to przecież fakt: tutaj na ziemi przez cały czas chodzimy nad ryczącym, purpurowym morzem ognia, kryjącym się tam —we wnętrzu ziemi… Nigdy się nad tym nie zastanawiamy. Gdyby zaś naraz ta cienka skorupa pod nogami zmieniła się w szkło, ujrzelibyśmy…

Zmieniłem się w szkło. Ujrzałem —w sobie, w środku.

Było nas dwóch. Ja —ten, co przedtem D-503, numer D-503, a drugi… Dawniej wysuwał tylko czasem swoje włochate łapy ciut ciut poza skorupę, teraz jednak wylazł cały, skorupa trzeszczała, zaraz rozleci się w kawałki i… i co wtedy?

Resztką sił chwytając się zbawczej słomki —poręczy fotela —spytałem, żeby usłyszeć samego siebie —tego, co przedtem:

— Gdzie… gdzieżeście zdobyli tę… tę truciznę?

— Ach, to! Po prostu pewien medyk, jeden z moich…

— „Z moich”? Jakich „moich”?

Ten drugi —nagle podskoczył —i ryknął:

— Nie pozwolę! Nie pozwolę, żeby ktokolwiek prócz mnie! Zabiję każdego, co… Bo ja was —ja was —-

Widziałem: schwycił ją brutalnie włochatymi łapami, rozdarł na niej cienki jedwab, wpił się zębami —pamiętam dokładnie: właśnie zębami.

Nie wiem, jak —I wymknęła się. I znowu —oczy powleczone tą przeklętą, nieprzeniknioną zasłoną —stała, oparta plecami o szafę i słuchała mnie.

Pamiętam: byłem na podłodze, obejmowałem jej nogi, całowałem kolana. Błagałem: „Teraz —zaraz —natychmiast”…

Ostre zęby —ostry, kpiący trójkąt brwi. Schyliła się, w milczeniu odpięła moją blaszkę.

— „Tak! Tak, kochana —kochana!” —zacząłem pospiesznie ściągać z siebie junifę. Ale I —nadal bez słowa —podsunęła mi pod nos zegarek na mojej blaszce. Brakowało pięciu minut do 22.30.

Ochłonąłem. Wiedziałem, co to znaczy —pokazać się na ulicy po 22.30. Całe moje szaleństwo —jakby wiatr zdmuchnął. Znowu stałem się sobą. Jedno było dla mnie jasne: nienawidzę jej, nienawidzę, nienawidzę!

Bez pożegnania, na nic się nie oglądając —wypadłem z pokoju. Byle jak, w biegu, przyczepiając blaszkę, po schodach —zapasowymi schodami —(bałem się, że spotkam kogoś w windzie) —wybiegłem na pustą aleję.

Wszystko było na miejscu —proste, zwyczajne, prawidłowe: szklane, jaśniejące światłami domy, blade szklane niebo, nieruchoma, zielonkawa noc. Ale pod tym spokojnym, chłodnym szkłem —wrzało coś opętańczego, purpurowo, włochato. A ja pędziłem bez tchu —żeby się nie spóźnić.

Nagle poczułem, że blaszka, przyczepiona w pośpiechu, odpada —odpadła, brzęknęła na szklanym trotuarze. Schyliłem się, żeby podnieść —i w sekundzie ciszy: czyjś tupot za mną:. Obejrzałem się: zza węgła wyłoniło się coś małego, zgiętego. Tak mi się przynajmniej wtedy wydało.

Pędziłem co sił w nogach —tylko w uszach gwizdało. Przed wejściem zatrzymałem się: na zegarku brakowało minuty do 22.30. Nasłuchiwałem: za mną nikogo. Wszystko to była z pewnością niedorzeczna fantazja, działanie trucizny.

Noc była torturą. Łóżko pode mną unosiło się, opadało i znów unosiło —płynęło po sinusoidzie. Przekonywałem sam siebie: „Nocą numery obowiązane są spać, jest to taki sam obowiązek, jak praca w ciągu dnia. Jest to konieczne, aby móc pracować w dzień. Nie spać nocą —to przestępstwo…”. A jednak nie mogłem, nie mogłem.

Ginę. Nie jestem w stanie wypełnić moich obowiązków wobec Państwa Jedynego… Ja…

<p>Notatka 11</p>Konspekt:…NIE, NIE MOGĘNIECH ZOSTANIE TAKBEZ KONSPEKTU

Wieczór. Lekka mgła. Niebo powleczone złocistomleczną tkaniną —nie widać: co tam dalej, wyżej. Starożytni wiedzieli, że tam w całym majestacie zasiada ich znudzony sceptyk —Bóg. My wiemy, że jest tam kryształowo niebieska, naga, nieprzyzwoita nicość. A ja sam teraz nie wiem, co tam jest: nazbyt wiele się dowiedziałem. Wiedza, absolutnie pewna swej nieomylności —to wiara. Żywiłem niezłomną wiarę w siebie, wierzyłem, że znam się na wylot. A tu masz —

Перейти на страницу:

Похожие книги

Абсолютное оружие
Абсолютное оружие

 Те, кто помнит прежние времена, знают, что самой редкой книжкой в знаменитой «мировской» серии «Зарубежная фантастика» был сборник Роберта Шекли «Паломничество на Землю». За книгой охотились, платили спекулянтам немыслимые деньги, гордились обладанием ею, а неудачники, которых сборник обошел стороной, завидовали счастливцам. Одни считают, что дело в небольшом тираже, другие — что книга была изъята по цензурным причинам, но, думается, правда не в этом. Откройте издание 1966 года наугад на любой странице, и вас затянет водоворот фантазии, где весело, где ни тени скуки, где мудрость не рядится в строгую судейскую мантию, а хитрость, глупость и прочие житейские сорняки всегда остаются с носом. В этом весь Шекли — мудрый, светлый, веселый мастер, который и рассмешит, и подскажет самый простой ответ на любой из самых трудных вопросов, которые задает нам жизнь.

Александр Алексеевич Зиборов , Гарри Гаррисон , Илья Деревянко , Юрий Валерьевич Ершов , Юрий Ершов

Фантастика / Боевик / Детективы / Самиздат, сетевая литература / Социально-психологическая фантастика