Wszyscy wstali, ale zaraz potem zawahali się, jak na komendę. Kassad od niechcenia rozpiął długą skórzaną kurtkę, na mgnienie oka odsłaniając rękojeść paralizatora neuronowego. W normalnych warunkach konsul zadrżałby z niepokoju na samą myśl o tym, że gdzieś w pobliżu może znajdować się równie niebezpieczne narzędzie – wystarczyło jedno omyłkowe dotknięcie spustu, aby mózgi wszystkich obecnych na balkonie zamieniły się w bryły ugotowanego na twardo białka – lecz tym razem ze zdziwieniem stwierdził, iż widok tej śmiercionośnej broni podziałał na niego krzepiąco.
– Nasze bagaże… – zaczął Weintraub, lecz android nie pozwolił mu dokończyć.
– Już się nimi zajęliśmy – szepnął. – Pośpieszcie się! – Zszedł po schodach i zagłębił się w noc, a pielgrzymi ruszyli za nim, znużeni i wyzuci z wszelkiego zapału jak wczorajsze ziewnięcie.
Konsul spał wyjątkowo długo. Pół godziny po wschodzie słońca prostokątna plama światła padła na poduszkę, on jednak tylko odwrócił się na bok. Godzinę później, przy wtórze gromkich okrzyków, uwolniono zmęczone płaszczki, które ciągnęły barkę przez całą noc, zaprzęgnięto zaś nowe. Konsul spał dalej. Potem tupot stóp na pokładzie i rozmowy załogi stawały się coraz głośniejsze, ale ze snu wyrwał go dopiero donośny dźwięk klaksonu, który rozległ się w pobliżu śluzy w Karli.
Poruszając się jakby w zwolnionym tempie – wciąż jeszcze dawały znać o sobie skutki niedawnej hibernacji – konsul umył się najlepiej, jak mógł w prymitywnych warunkach, włożył luźne bawełniane spodnie, starą płócienną koszulę, równie stare turystyczne buty, po czym wyszedł na pokład.
Śniadanie wystawiono na długim kredensie w pobliżu mocno rozchwianego stołu, który w razie potrzeby dawał się schować bezpośrednio pod pokład. Tę część pokładu chronił przed promieniami słońca czerwono-złoty, płócienny baldachim, trzepoczący głośno w podmuchach wiatru. Dzień był piękny, bez jednej chmurki na niebie, a słońce Hyperiona nadrabiało intensywnością to, czego brakowało mu w rozmiarach.
M. Weintraub, Lamia, Kassad i Silenus nie spali już od dłuższego czasu. Lenar Hoyt i Het Masteen dołączyli do grupy zaraz po przybyciu konsula.
Konsul nałożył sobie na talerz pieczoną rybę i trochę owoców, napełnił szklankę sokiem pomarańczowym, a następnie podszedł do burty i oparł się o reling. W tym miejscu rzeka miała co najmniej kilometr szerokości, a jej zielonolazurowa woda stanowiła dokładne odbicie nieba. W pierwszej chwili konsul nie rozpoznał terenów ciągnących się po obu stronach rzeki. Na wschodzie ryżowe poletka sięgały aż po horyzont, rozpływając się w lekkiej mgiełce, która jeszcze unosiła się nad podmokłymi terenami. W pobliżu jednej z grobli wznosiły się na palach tubylcze chaty o pochyłych ścianach ze złocistego półdębu. Na zachodzie rósł gęsty las złożony z mangrowców i rozłożystych paproci o soczyście czerwonych liściach, poprzecinany naturalnymi kanałami, głębokimi zatoczkami i lagunami, by mniej więcej kilometr dalej ustąpić miejsca skalistym wzniesieniom, na których udało się przetrwać jedynie iglastym roślinom o delikatnie błękitnym zabarwieniu.
Przez chwilę konsul czuł się dziwnie zagubiony, jakby niespodziewanie znalazł się na jakiejś innej, nieznanej planecie, zaraz jednak przypomniał sobie klakson, który obudził go przy śluzie w Karli, i zrozumiał, że barka wpłynęła na mało uczęszczany odcinek Hoolie na pomoc od lasu Doukhobor. Nic dziwnego, że poczuł się jak na zupełnie obcym terenie, gdyż zwykle płynął lub leciał nad Kanałem Królewskim, położonym na zachód od pasma skalistych wzgórz. Należało przypuszczać, iż jakieś utrudnienia na najprostszej drodze wiodącej ku Trawiastemu Morzu skłoniły załogę do wybrania dłuższej, bardziej uciążliwej trasy. Wszystko wskazywało na to, iż znajdują się jakieś sto osiemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Keats.
– W dzień wygląda to zupełnie inaczej, prawda? – zagadnął ojciec Hoyt.
Konsul ponownie spojrzał na brzeg, nie bardzo wiedząc, co ksiądz ma na myśli. Dopiero po paru sekundach zorientował się, że Hoytowi chodziło o barkę.
Kiedy teraz wspominał niedawne wydarzenia, wszystko wydawało mu się dziwnie nierealne: marsz za androidem w strugach ulewnego deszczu, zaokrętowanie na starą barkę, długa wędrówka jej krętymi korytarzami, spotkanie z Hetem Masteenem w ruinach świątyni, a wreszcie widok szybko niknących za rufą świateł miasta.
Tych kilka godzin przed i zaraz po północy przypominało niewyraźny sen; konsul przypuszczał, że pozostali byli równie jak on zmęczeni i zdezorientowani. Niby przez mgłę pamiętał swoje zdumienie wywołane faktem, iż załoga składa się wyłącznie z androidów, bez trudu natomiast przywołał wspomnienie nieopisanej ulgi, jaką poczuł, kiedy wreszcie zamknął drzwi kabiny i zwalił się na koję.
– Dziś rano rozmawiałem z A. Bettikiem – powiedział Weintraub. Miał na myśli androida, który zjawił się po nich u “Cycerona”. – Ta łajba ma niezłą historię.