– Co najmniej dwadzieścia tysięcy zabitych lub zaginionych. Jest też mnóstwo rannych, ale to nie może być jego sprawka, prawda? – Znowu zarechotał ponuro. – Chyżwar nie zadaje ran, on zabija… Ludzie w panice strzelają do siebie nawzajem, spadają ze schodów, wyskakują z okien albo tratują się podczas ucieczki. Gówniana sprawa.
W ciągu jedenastu lat, jakie konsul przepracował z Theo Lane’em, nigdy nie zdarzyło mu się usłyszeć od młodego człowieka nawet najlżejszego przekleństwa.
– A co z Armią? Czy to dzięki niej Chyżwar nie pojawia się w większych miastach?
Theo pokręcił głową.
– Armia interesuje się wyłącznie tym, żeby nie dopuścić do rozruchów. Co prawda marines udają, że pilnują lądowiska i portu morskiego w Port Romance, ale nigdy nie przedsięwzięli żadnej akcji przeciwko Chyżwarowi. Czekają na Intruzów.
– PSS?
Już zadając to pytanie, konsul był niemal pewien, że słabo wyszkolone Planetarne Siły Samoobrony nie mogły okazać się zbytnio przydatne. Theo parsknął pogardliwie, potwierdzając jego przypuszczenia.
– Co najmniej osiem tysięcy spośród ofiar Chyżwara to członkowie Sił. Generał Braxton poprowadził Trzecią Kompanię w góry, żeby, jak to określił: “dopaść potwora w jego leżu”, i nikt już nie słyszał ani o Braxtonie, ani o jego oddziale.
– Chyba żartujesz? – Wystarczyło jednak spojrzeć na twarz gubernatora, aby zrozumieć, że o żadnych żartach nie może być mowy. – Na litość boską, w takim razie w jaki sposób znalazłeś czas, żeby przylecieć po nas na lądowisko?
– Nie znalazłem – odparł Theo Lane. Zerknął do tyłu; pozostali pasażerowie śmigacza albo spali, albo ze znużeniem spoglądali przez okna. – Nie mam czasu, ale muszę z tobą porozmawiać. Muszę cię przekonać, żebyś zrezygnował z tego szaleńczego zamiaru.
Konsul pokręcił głową, lecz nie zdążył nic powiedzieć, gdyż Theo chwycił go za ramię i mocno zacisnął dłoń.
– Wysłuchaj mnie, do jasnej cholery! Doskonale wiem, ile kosztowała cię decyzja o powrocie na Hyperiona po tym… po tym, co się tutaj wydarzyło, ale nie ma sensu bez powodu wszystkiego przekreślać. Nie wyruszaj na pielgrzymkę. Zostań w Keats.
– Nie mogę… – zaczął konsul.
– Posłuchaj, co mam do powiedzenia! Podam ci kilka powodów, dla których powinieneś tak postąpić. Powód pierwszy: jesteś najlepszym dyplomatą i specjalistą od sytuacji kryzysowych, jakiego w życiu spotkałem, i teraz możesz nam się bardzo przydać.
– To jeszcze nie…
– Zamknij się na chwilę. Powód drugi: nie uda wam się zbliżyć nawet na dwieście kilometrów do Grobowców Czasu. To już nie te czasy, kiedy każdy zakichany samobójca mógł sobie tam pojechać, zostać przez tydzień, a potem nawet wrócić, jeśli się rozmyślił. Chyżwar ruszył do ataku. Jest gorszy od zarazy.
– Owszem, ale…
– Powód trzeci: ja ciebie potrzebuję. Błagałem Pierwszą Tau Ceti, żeby wyznaczyli kogoś innego zamiast mnie, ale potem, kiedy dowiedziałem się, że przylatujesz… Szczerze mówiąc, tylko dzięki temu jakoś wytrzymałem ostatnie dwa lata.
Konsul potrząsnął głową, nie rozumiejąc, co jego były współpracownik ma na myśli.
Theo skierował śmigacz ku centrum miasta, po czym zatrzymał go w powietrzu, odwrócił wzrok od wskaźników i spojrzał konsulowi prosto w oczy.
– Chcę, żebyś zastąpił mnie na stanowisku generalnego gubernatora. Senat na pewno nie zgłosi sprzeciwu – może z wyjątkiem Gladstone, ale kiedy ona się o tym dowie, będzie już za późno.
Konsul poczuł się tak, jakby otrzymał silny cios w splot słoneczny. Spojrzał w dół, na wąskie uliczki i obskurne domy tworzące Jacktown, Stare Miasto.
– Nie mogę, Theo – odparł, kiedy wreszcie zdołał głębiej odetchnąć.
– Jeśli chodzi ci o to, że…
– Nie. Po prostu nie mogę. Przede wszystkim, moja zgoda nic by nie zmieniła, ale prawda wygląda w ten sposób, że nie mogę, i już. Muszę odbyć tę pielgrzymkę.
Gubernator poprawił okulary i odwrócił spojrzenie.
– Theo, jesteś najbardziej kompetentnym i inteligentnym specjalistą w naszym fachu, z jakim kiedykolwiek zdarzyło mi się współpracować. Przez osiem lat znajdowałem się poza głównym nurtem wydarzeń, więc myślę, że…
Theo Lane skinął głową.
– Przypuszczam, że chcecie zobaczyć świątynię Chyżwara? – zapytał oschłym tonem.
– Istotnie.
Śmigacz zatoczył szerokie koło i wylądował. Pogrążony głęboko w myślach, konsul wpatrywał się przed siebie nie widzącym spojrzeniem, kiedy nagle boczne drzwi maszyny uniosły się i Sol Weintraub szepnął:
– Dobry Boże…