Читаем Hyperion полностью

Nadal kontynuuję, z konieczności niezbyt skomplikowane, eksperymenty z medskanerem. Dwa tygodnie temu, kiedy Theta złamał nogę w trzech miejscach, obserwowałem reakcję krzyżokształtu. Pasożyt czynił wszystko, aby zredukować ból do minimum; Theta prawie przez cały czas był nieprzytomny, jego organizm zaś wytwarzał niewiarygodne ilości endorfiny. Chyba jednak złamanie okazało się bardzo bolesne, gdyż po czterech dniach Bikurowie poderżnęli biedakowi gardło i zanieśli ciało do bazyliki. Okazało się, że krzyżoksztakowi łatwiej jest zrekonstruować całego osobnika niż przez dłuższy czas znosić silny ból. Tuż przed zabójstwem mój medskaner doniósł o wycofaniu znacznej części włókien krzyżokształtu z centralnego systemu nerwowego Thety.

Nie wiem, czy udałoby mi się zadać sobie tak wielki, a jednocześnie nie pociągający za sobą większych konsekwencji ból – i znieść go! – żeby zmusić krzyżokształt do odwrotu, ale jedno nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości: Bikurowie na pewno by mi na to nie pozwolili.

Teraz siedzę na skalnej półce poniżej na pół ukończonej kaplicy i rozmyślam.

438. dzień

Kaplica jest gotowa. To dzieło mojego życia.

Wieczorem, kiedy Bikurowie zeszli do Rozpadliny, by uczestniczyć w swojej parodii modlitwy, odprawiłem mszę świętą przy ołtarzu nowo wzniesionej kaplicy. Wcześniej upiekłem chleb z mąki chalmy; przypuszczam, że czuć go było wyraźnie tą rośliną, dla mnie jednak niczym nie różnił się w smaku od hostii, którą przed sześćdziesięciu laty przyjąłem podczas pierwszej komunii w Villefranche-sur-Saône.

Rano przystąpię do realizacji swojego planu. Wszystko jest już gotowe; mój dziennik oraz wydruki z medskanera będą bezpieczne w sakwie z azbestowych włókien. Nic więcej nie mogę uczynić.

Zamiast wina miałem wodę, lecz w czerwonym blasku zachodzącego słońca nabrała barwy krwi, a smakowała jak mszalne wino.

Wszystko będzie zależało od tego, czy uda mi się zapuścić dość głęboko w las ognisty. Mam nadzieję, że nawet w stanie uśpienia tesle przejawiają jednak wystarczająco dużą aktywność.

Żegnaj, Edwardzie. Wątpię, czy jeszcze żyjesz, a nawet gdyby tak było, to nie widzę żadnej możliwości, żebyśmy jeszcze kiedyś się spotkali. Dzieli nas nie tylko ogromna odległość, ale także znacznie szersza przepaść, która ma kształt krzyża. Nadzieje na to, aby ponownie cię ujrzeć, muszę raczej łączyć z tym życiem, które niebawem się dla mnie rozpocznie. Dziwisz się, że mówię w ten sposób, prawda? Wyznam ci, Edwardzie, iż po tylu dekadach niepewności, bojąc się tego, co mnie czeka, osiągnąłem jednak wreszcie spokój serca i duszy.

Boże mój,

Z serca żałuję tego, żem Cię obraził,

I wyrzekam się wszystkich swoich grzechów,

Gdyż lękam się utracić niebo

I zaznać cierpień w piekle,

Ale przede wszystkim dlatego, że obraziłem Ciebie,

Mój Boże,

Któryś jest dobrem

I zasługujesz na to, by kochać Cię całym sercem.

Postanawiam szczerze z Twoją pomocą wyznać wszystkie grzechy,

Odprawić pokutę,

I stać się lepszym,

Amen.

2400.

Przez otwarte okno kaplicy wpadają promienie zachodzącego słońca, kąpiąc w krwawym blasku ołtarz, niezgrabny kielich i mnie, który go trzymam. Wiatr śpiewa w Rozpadlinie swoją zawodzącą pieśń – z Bożą pomocą, nigdy więcej już jej nie usłyszę.

– To ostatni zapis w dzienniku – powiedział Lenar Hoyt.

Kiedy kapłan umilkł, sześcioro pielgrzymów uniosło głowy i spojrzało na niego, jakby wszyscy obudzili się z tego samego snu. Konsul zerknął w górę; Hyperion znajdował się już bardzo blisko, wypełniając sobą trzecią część nieba i przyćmiewając swoim zimnym blaskiem odległe gwiazdy.

– Wróciłem osiem tygodni po tym, jak zostawiłem ojca Duré na lądowisku w Keats – ciągnął Hoyt chrapliwym głosem. – Na Hyperionie minęło ponad osiem lat, a siedem od ostatniego wpisu do dziennika.

Nie ulegało wątpliwości, że kapłan walczy z wielkim bólem; miał śmiertelnie bladą twarz, pokrytą kropelkami potu.

– W ciągu miesiąca udało mi się dotrzeć do plantacji Perecebo – mówił dalej nieco silniejszym głosem. – Przypuszczałem, że żyjący tam ludzie powiedzą mi prawdę, choć nie są w żaden sposób zależni ani od konsulatu, ani od Rady Planety. Miałem rację. Administrator plantacji, człowiek nazwiskiem Orlandi, dobrze pamiętał ojca Duré, podobnie jak jego nowa żona, kobieta imieniem Semfa, o której Paul Duré wspomniał w swoim dzienniku. Zarządca usiłował zorganizować wyprawę ratunkową, która udałaby się śladem zaginionego jezuity, lecz kilka następujących bezpośrednio po sobie okresów niesłychanie wysokiej aktywności lasów ognistych zmusiło go do rezygnacji z tych planów. Po kilku latach stracono wszelką nadzieję, że ojciec Duré albo jego przewodnik mogą jeszcze być przy życiu.

Mimo to Orlandi wyznaczył dwóch doświadczonych pilotów, aby zawieźli nas na płaskowyż śmigaczami należącymi do kompanii, która była właścicielem plantacji. Lecieliśmy głównie Rozpadliną, dzięki czemu ominęliśmy znaczną część lasów ognistych, ale i tak straciliśmy jeden śmigacz oraz czterech ludzi.

Перейти на страницу:

Похожие книги