Od drzwi umieszczonych w północno-wschodniej ścianie Baszty do rozciągającej się poniżej, porośniętej rzadką trawą równiny prowadziło dokładnie sześćset sześćdziesiąt jeden stopni. Schody nie miały poręczy, więc pielgrzymi posuwali się naprzód bardzo ostrożnie, tym bardziej że światło było jeszcze dosyć słabe.
Kiedy dotarli bezpiecznie do podnóża schodów, spojrzeli w górę, na wznoszącego się nad nimi kamiennego giganta. Baszta Chronosa sprawiała wrażenie, jakby stanowiła część góry, a balkony i zewnętrzne schody były jedynie występami i nierównościami skał. Od czasu do czasu w blasku jaśniejszej eksplozji zalśniło okno lub któraś z chimer rzuciła na ścianę postrzępiony cień, ale poza tym łatwo można było odnieść wrażenie, że Baszta zniknęła, wtapiając się błyskawicznie w górskie zbocze.
Pokonując łagodne wzniesienia starali się stąpać po trawie, by uniknąć kontaktu z kolczastymi krzewami, wyciągającymi w ich stronę zakończone ostrymi cierniami gałęzie. Po dziesięciu minutach trawa ustąpiła miejsca piaskowi, który, usypany w niskie wydmy, ciągnął się aż do wejścia do doliny.
Na przedzie szła Brawne Lamia w swojej najlepszej pelerynie i czerwonym jedwabnym komplecie wykończonym czarną lamówką. Do przedramienia miała przytroczony lśniący komlog. Pułkownik Kassad kroczył jako drugi. Miał na sobie kompletną zbroję bojową, ale nie uaktywnił polimerowej powłoki maskującej, tak że zbroja sprawiała wrażenie zupełnie czarnej, niemal całkowicie pochłaniając światło docierające z rozgwieżdżonego nieba. Kassad niósł standardowy karabin bojowy Armii, a nasunięty na jego oczy wizjer lśnił niczym czarne zwierciadło.
Ojciec Hoyt włożył czarną pelerynę, czarny garnitur i koloratkę. Tulił do piersi bałałajkę, jakby to było dziecko. Stawiał stopy bardzo ostrożnie, jak człowiek, który każdy krok musi okupić wielkim bólem. Idący zaraz za nim konsul przywdział elegancki dyplomatyczny strój, składający się z białej koszuli, czarnych spodni i marynarki, atłasowej peleryny oraz złotego trójgraniastego kapelusza, tego samego, który zaprezentował już pierwszego dnia podróży drzewostatkiem. Musiał przytrzymywać kapelusz ręką, aby nie porwał mu go wiatr, który ponownie się zerwał, ciskając w oczy pielgrzymów ziarenka piasku i prześlizgując się niczym żmija po szczytach wydm. Bezpośrednio za konsulem szedł Martin Silenus w potarganym przez wiatr futrze.
Pochód zamykał Sol Weintraub. Umieścił Rachelę w nosidełku zawieszonym na piersi, pod płaszczem i peleryną. Nucił dziecku uspokajającą melodyjkę, ale wiatr wyrywał mu dźwięki z ust i niósł je daleko w pustynię.
Po czterdziestu minutach marszu dotarli na wysokość martwego miasta. Marmury i granity lśniły w pulsującym świetle. Za plecami pielgrzymów góry zapłonęły blaskiem spływającym z rozgwieżdżonego nieba. Baszta Chronosa była zupełnie niewidoczna. Przekroczyli piaszczysty rów, wspięli się na płaską wydmę i niespodziewanie ujrzeli przed sobą wylot doliny, w której znajdowały się Grobowce Czasu. Konsul bez trudu dostrzegł uniesione skrzydła Sfinksa i poświatę Starego Grobowca.
Odwrócił się raptownie, z bijącym sercem, gdyż za plecami pielgrzymów rozległ się donośny łomot, zakończony ogłuszającym trzaskiem.
– Już się zaczęło? – zapytała Lamia. – Bombardowanie?
– Nie – odparł Kassad i wyciągnął rękę. – Spójrzcie. – Wskazał powiększającą się czarną plamę nad górskimi szczytami; nagle z plamy wystrzeliła ogromna błyskawica, na mgnienie oka wydobywając z mroku ośnieżone zbocza i lodowce. – To tylko burza.
Podjęli na nowo wędrówkę przez cynobrowe piaski. Konsul przyłapał się na tym, że wytęża wzrok, by dostrzec samotną postać w pobliżu Grobowców lub przy wylocie doliny. Był całkowicie pewien, że ktoś – a raczej coś – tam na nich czeka.
– Spójrzcie tylko… – szepnęła Brawne Lamia. Wiatr sprawił, że z trudem dosłyszeli jej głos.
Grobowce Czasu świeciły. To, co konsul wziął w pierwszej chwili za odbicie blasku padającego z nieba, okazało się czymś zupełnie innym. Każdy Grobowiec promieniował światłem odmiennej barwy, każdy też był doskonale widoczny, mimo że wraz z narastaniem intensywności blasku Grobowce zdawały się odsuwać coraz dalej w głąb doliny.
– Czy to się często zdarza? – zapytał ojciec Hoyt niezbyt pewnym głosem.
Konsul pokręcił głową.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– Także podczas badań, w których uczestniczyła Rachela, ani razu nie zaobserwowano takiego zjawiska – powiedział Sol Weintraub. Kiedy grupa ruszyła naprzód po pełzającym piasku, ponownie zaczął nucić spokojną melodię.