– Ależ tak! Oczywiście! – wykrzyknął poeta. Wypuścił z rąk butelkę po whisky, sięgnął do torby, wyszarpnął z niej garść cienkich plastikowych kartek i wyciągnął je przed siebie, jakby dawał je wszystkim w prezencie. – Chcecie przeczytać? Chcecie, żeby ja wam przeczytał? To znowu płynie ze mnie. Przeczytajcie stare fragmenty. Przeczytajcie
Wzniósł butelkę jeszcze wyżej, zamknął oczy, a następnie cisnął nią o ścianę. Pomarańczowy blask odległych eksplozji zalśnił w niezliczonych kawałkach szkła.
Pułkownik Kassad zrobił krok naprzód i położył rękę na ramieniu poety.
Ten zwykły ludzki gest sprawił, że w pomieszczeniu zrobiło się jakby odrobinę cieplej. Ojciec Lenar Hoyt oderwał się od ściany, o którą był oparty, wyszedł na środek pokoju i podniósł prawą rękę; kciuk i mały palec stykały się, trzy pozostałe były wyprostowane. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, iż tym gestem chce ogarnąć wszystkich obecnych, siebie nie wyłączając.
–
Wiatr uderzał w kamienne ściany, prześlizgując się ze świstem miedzy chimerami i balkonami. Ognie bitwy rozgrywanej sto milionów kilometrów od planety spływały na pielgrzymów wszystkimi odcieniami czerwieni.
Czar prysł, kiedy pułkownik Kassad ruszył w kierunku drzwi.
– Spróbujmy się trochę przespać – zaproponowała Brawne Lamia.
Nieco później, gdy konsul leżał już w śpiworze, wsłuchując się w zawodzenie wiatru, przyłożył policzek do szorstkiego materiału torby i nakrył się po samą szyję. Minęło już ładnych kilka lat od chwili, kiedy po raz ostatni zasnął bez żadnych kłopotów.
Tym razem sen przyszedł w chwili, gdy tylko konsul zamknął oczy.
Obudziły go dźwięki bałałajki. Były tak ciche, że w pierwszej chwili pomyślał, iż stanowią część jego snu. Wstał, zadrżał z zimna, otulił się szczelnie kocem i wyszedł na wąski, długi balkon. Do świtu zostało jeszcze trochę czasu, a na niebie nadal płonęły bitewne ognie.
– Przepraszam – powiedział ojciec Hoyt. Był w zapiętym szczelnie płaszczu i nasunął kaptur głęboko na głowę.
– Nie szkodzi – odparł konsul. – I tak miałem zamiar już wstać. – Była to prawda; chyba nigdy w życiu nie czuł się tak wypoczęty. – Proszę, nie przerywaj.
Dźwięki były ostre i czyste, ale wiatr zagłuszał je bez najmniejszego trudu. Można było odnieść wrażenie, że Hoyt gra z nim w duecie.
Na balkonie pojawili się także Brawne Lamia i pułkownik Kassad, a minutę później dołączył do nich Sol Weintraub. Rachela wyciągała rączki ku niebu, jakby chciała dotknąć wyrastających tam kolorowych kwiatów.
Hoyt grał, wiatr coraz bardziej przybierał na sile, a kamienne chimery i posążki pełniły rolę fujarek i piszczałek, wtórując basowym odgłosom Baszty.
Z pokoju wyszedł Martin Silenus, trzymając się za głowę.
– Żadnego pieprzonego szacunku dla kaca! – jęknął, po czym oparł się o balustradę. – Jeśli rzygnę z tej wysokości, to mój paw doleci do ziemi nie wcześniej niż za pół godziny.
Palce Lenara Hoyta w dalszym ciągu biegały po strunach niewielkiego instrumentu. W miarę jak północno-wschodni wiatr chłódł coraz bardziej, melodia grana na bałałajce stawała się cieplejsza i żywsza. Opatuleni po czubki nosów, oczarowani słuchacze dzielnie trwali na posterunku. Był to najbardziej niezwykły i najpiękniejszy koncert, w jakim konsul kiedykolwiek uczestniczył.
Wiatr osiągnął największą moc, zawył przeraźliwie, zaryczał i ucichł. W tej samej chwili Hoyt zagrał ostatnią nutę.
Brawne Lamia rozejrzała się dokoła.
– Już prawie świta.
– Mamy jeszcze godzinę – odparł Kassad.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Po co czekać?
– Właśnie, po co? – zawtórował jej Sol Weintraub i spojrzał na wschód, gdzie zawieszone nad samym horyzontem gwiazdy zaczęły już powoli blednąć, zwiastując nadejście brzasku. – Zapowiada się ładny dzień.
– W takim razie pora się szykować – powiedział Hoyt. – Czy będą nam potrzebne bagaże?
Pielgrzymi spojrzeli na siebie.
– Chyba nie – odparł konsul. – Pułkownik zabierze tylko komlog, żebyśmy w razie czego mogli połączyć się ze statkiem. Niech każdy weźmie to, co będzie mu potrzebne podczas spotkania z Chyżwarem. Całą resztę zostawimy tutaj.
– Znakomicie – powiedziała Brawne Lamia. – Wobec tego do roboty.