Читаем Hyperion полностью

– Ależ tak! Oczywiście! – wykrzyknął poeta. Wypuścił z rąk butelkę po whisky, sięgnął do torby, wyszarpnął z niej garść cienkich plastikowych kartek i wyciągnął je przed siebie, jakby dawał je wszystkim w prezencie. – Chcecie przeczytać? Chcecie, żeby ja wam przeczytał? To znowu płynie ze mnie. Przeczytajcie stare fragmenty. Przeczytajcie Pieśni, które napisałem trzysta lat temu i których nigdy nie opublikowałem. Wszystko w nich jest. My także. Ja, wy, nasza podróż. Nie rozumiecie? Ja nie tworzę poematu, ja tworzę przyszłość! – Pozwolił kartkom opaść na podłogę, chwycił pustą butelkę, zmarszczył brwi i wyciągnął ją przed siebie niby kielich mszalny. – Tworzę przyszłość – powiedział, nie podnosząc wzroku – ale zmianie musi ulec przeszłość. Jedna chwila. Jedna decyzja. – Uniósł głowę. Miał zaczerwienione oczy. – To coś, co nas jutro zabije – moja muza, nasz stwórca, nasz kat – posuwa się pod prąd czasu. Niech mu będzie. Tym razem musi zabrać mnie, a Billy’ego zostawić w spokoju. Niech mnie weźmie, a wtedy poemat pozostanie już na zawsze nie dokończony.

Wzniósł butelkę jeszcze wyżej, zamknął oczy, a następnie cisnął nią o ścianę. Pomarańczowy blask odległych eksplozji zalśnił w niezliczonych kawałkach szkła.

Pułkownik Kassad zrobił krok naprzód i położył rękę na ramieniu poety.

Ten zwykły ludzki gest sprawił, że w pomieszczeniu zrobiło się jakby odrobinę cieplej. Ojciec Lenar Hoyt oderwał się od ściany, o którą był oparty, wyszedł na środek pokoju i podniósł prawą rękę; kciuk i mały palec stykały się, trzy pozostałe były wyprostowane. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, iż tym gestem chce ogarnąć wszystkich obecnych, siebie nie wyłączając.

– Ego te absolvo – szepnął.

Wiatr uderzał w kamienne ściany, prześlizgując się ze świstem miedzy chimerami i balkonami. Ognie bitwy rozgrywanej sto milionów kilometrów od planety spływały na pielgrzymów wszystkimi odcieniami czerwieni.

Czar prysł, kiedy pułkownik Kassad ruszył w kierunku drzwi.

– Spróbujmy się trochę przespać – zaproponowała Brawne Lamia.

Nieco później, gdy konsul leżał już w śpiworze, wsłuchując się w zawodzenie wiatru, przyłożył policzek do szorstkiego materiału torby i nakrył się po samą szyję. Minęło już ładnych kilka lat od chwili, kiedy po raz ostatni zasnął bez żadnych kłopotów.

Tym razem sen przyszedł w chwili, gdy tylko konsul zamknął oczy.

<p>EPILOG</p>

Obudziły go dźwięki bałałajki. Były tak ciche, że w pierwszej chwili pomyślał, iż stanowią część jego snu. Wstał, zadrżał z zimna, otulił się szczelnie kocem i wyszedł na wąski, długi balkon. Do świtu zostało jeszcze trochę czasu, a na niebie nadal płonęły bitewne ognie.

– Przepraszam – powiedział ojciec Hoyt. Był w zapiętym szczelnie płaszczu i nasunął kaptur głęboko na głowę.

– Nie szkodzi – odparł konsul. – I tak miałem zamiar już wstać. – Była to prawda; chyba nigdy w życiu nie czuł się tak wypoczęty. – Proszę, nie przerywaj.

Dźwięki były ostre i czyste, ale wiatr zagłuszał je bez najmniejszego trudu. Można było odnieść wrażenie, że Hoyt gra z nim w duecie.

Na balkonie pojawili się także Brawne Lamia i pułkownik Kassad, a minutę później dołączył do nich Sol Weintraub. Rachela wyciągała rączki ku niebu, jakby chciała dotknąć wyrastających tam kolorowych kwiatów.

Hoyt grał, wiatr coraz bardziej przybierał na sile, a kamienne chimery i posążki pełniły rolę fujarek i piszczałek, wtórując basowym odgłosom Baszty.

Z pokoju wyszedł Martin Silenus, trzymając się za głowę.

– Żadnego pieprzonego szacunku dla kaca! – jęknął, po czym oparł się o balustradę. – Jeśli rzygnę z tej wysokości, to mój paw doleci do ziemi nie wcześniej niż za pół godziny.

Palce Lenara Hoyta w dalszym ciągu biegały po strunach niewielkiego instrumentu. W miarę jak północno-wschodni wiatr chłódł coraz bardziej, melodia grana na bałałajce stawała się cieplejsza i żywsza. Opatuleni po czubki nosów, oczarowani słuchacze dzielnie trwali na posterunku. Był to najbardziej niezwykły i najpiękniejszy koncert, w jakim konsul kiedykolwiek uczestniczył.

Wiatr osiągnął największą moc, zawył przeraźliwie, zaryczał i ucichł. W tej samej chwili Hoyt zagrał ostatnią nutę.

Brawne Lamia rozejrzała się dokoła.

– Już prawie świta.

– Mamy jeszcze godzinę – odparł Kassad.

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Po co czekać?

– Właśnie, po co? – zawtórował jej Sol Weintraub i spojrzał na wschód, gdzie zawieszone nad samym horyzontem gwiazdy zaczęły już powoli blednąć, zwiastując nadejście brzasku. – Zapowiada się ładny dzień.

– W takim razie pora się szykować – powiedział Hoyt. – Czy będą nam potrzebne bagaże?

Pielgrzymi spojrzeli na siebie.

– Chyba nie – odparł konsul. – Pułkownik zabierze tylko komlog, żebyśmy w razie czego mogli połączyć się ze statkiem. Niech każdy weźmie to, co będzie mu potrzebne podczas spotkania z Chyżwarem. Całą resztę zostawimy tutaj.

– Znakomicie – powiedziała Brawne Lamia. – Wobec tego do roboty.

Перейти на страницу:

Похожие книги

Все жанры