Donel spogląda na zegarek.
– Uroczystość zaczyna się za osiem minut. Za dwadzieścia minut zostanie uruchomiony transmiter.
– Wiem. – Naprawdę wiem. Mój wewnętrzny zegar odlicza precyzyjnie każdą mijającą sekundę. – Zaraz stąd wyjdę.
Donel waha się jeszcze przez chwilę, po czym odchodzi. Zamykam za nim drzwi. Metalowe pudełko jest zaskakująco ciężkie. Stawiam je na kamiennej posadzce i klękam obok. Dotykam znacznie mniejszego zamka z czytnikiem linii papilarnych i przykrywka unosi się bez oporu.
– Niech mnie licho… – mruczę pod nosem.
Sam nie wiem, czego się spodziewałem – być może pamiątek ze stu trzech dni, jakie spędziliśmy razem, może zasuszonego kwiatka, a może jakiejś pięknej muszli, jednej z tych, które wydobywaliśmy z płytkiego morza w pobliżu Fevarone. Ale to nie jest pamiątka. Przynajmniej nie tego rodzaju.
W pudełku leży niewielki ręczny laser Steinera-Ginna, jeden z najpotężniejszych rodzajów broni osobistej, jaki kiedykolwiek skonstruowano. Krótki kabel łączy go z baterią termojądrową, którą Siri prawdopodobnie wymontowała ze swojej łodzi. Obok spoczywa zabytkowy komlog z ciekłokrystalicznym wyświetlaczem. Zielone światełko świadczy o tym, że jest w pełni sprawny.
Pudełko zawiera jeszcze dwa przedmioty. Jednym z nich jest przypominający kształtem dysk translator, z którego korzystaliśmy bardzo dawno temu. Na widok drugiego przedmiotu dosłownie zatyka mnie ze zdumienia.
– Ty mała suko… – szepczę wreszcie, kiedy mogę normalnie odetchnąć i uśmiecham się szeroko. – Ty mała, przebiegła, kochana suko!
Jest to starannie zwinięta, także podłączona do baterii mata grawitacyjna, którą Mike Osho kupił na Ogrodzie za trzydzieści marek. Nie ruszam jej, natomiast odłączam komlog, wyjmuję go z pudełka, siadam ze skrzyżowanymi nogami na zimnej kamiennej posadzce i włączam odtwarzanie. Światło nagle przygasa, a przede mną pojawia się Siri.
Po śmierci Mike’a nie usunęli mnie ze statku. Mogli to zrobić, ale nie zrobili. Nie wydali mnie na łaskę prowincjonalnego wymiaru sprawiedliwości na Maui-Przymierzu. Mogli to zrobić, ale nie zrobili. Przez dwa dni przesłuchiwała mnie okrętowa służba bezpieczeństwa, a raz nawet kapitan Singh we własnej osobie. Potem pozwolili mi wrócić do służby. Przez całą trwającą cztery miesiące drogę powrotną zadręczałem się myślami o Mike’u. Zdawałem sobie sprawę, że jestem częściowo odpowiedzialny za jego śmierć. Odrabiałem kolejne wachty, budziłem się cały zlany potem i zastanawiałem się, czy wywalą mnie natychmiast po powrocie do Sieci. Mogli mi o tym od razu powiedzieć, ale nie powiedzieli.
Nie wywalili mnie. Wszystko było jak dawniej, z tym tylko wyjątkiem, że miałem zakaz opuszczania statku w bezpośredniej bliskości układu słonecznego, do którego należało Maui-Przymierze. Dodatkowo otrzymałem pisemną naganę i zostałem czasowo zdegradowany. Tyle właśnie było warte życie Mike’a: naganę na świstku papieru i tymczasową degradację.
Podobnie jak cała załoga, wziąłem trzytygodniowy urlop, ale w przeciwieństwie do innych nie zamierzałem z niego wrócić. Natychmiast udałem się na Esperance i popełniłem klasyczny błąd kosmonauty, to znaczy odwiedziłem rodzinę. Dwa dni w zatłoczonym bąblu mieszkalnym całkowicie mi wystarczyły, więc czym prędzej przeniosłem się na Lusus i przez trzy dni rżnąłem dziwki na Rue des Chats. Kiedy ogarnął mnie jeszcze bardziej ponury nastrój, natychmiast przeskoczyłem na Fuji, gdzie straciłem niemal wszystkie pieniądze, obstawiając zawodników biorących udział w krwawych samurajskich pojedynkach.
Wreszcie odwiedziłem Stację Główną, skąd udałem się promem na pielgrzymkę do Niecki Helleńskiej. Nigdy wcześniej nie byłem ani na Stacji Głównej, ani na Marsie, i nie zamierzam tam wrócić, ale po dziesięciu dniach spędzonych na samotnych wędrówkach po mrocznych, zakurzonych korytarzach Klasztoru podjąłem decyzję o powrocie na statek. I do Siri.
Od czasu do czasu opuszczałem wzniesiony z czerwonych głazów labirynt i ubrany jedynie w cienki skafander, z maską na twarzy, stawałem na jednym z niezliczonych kamiennych balkonów, i spoglądałem w niebo na bladoszary punkcik, który kiedyś był Starą Ziemią. Zdarzało się wówczas, że myślałem o tych wszystkich dzielnych, głupich idealistach, którzy wyruszali w niegościnną pustkę swoimi powolnymi, zawodnymi statkami, wioząc ze sobą zamrożone embriony oraz przeróżne ideologie. Najczęściej jednak nie myślałem o niczym, tylko po prostu stałem w purpurowym mroku i czekałem, aż Siri przyjdzie do mnie. Tam, na Skale Mistrzów, gdzie wielu znacznie bardziej godnym pielgrzymom nie udało się osiągnąć pełnego satori, ja osiągałem je dzięki wspomnieniom o szesnastoletniej dziewczynie leżącej obok mnie w księżycowym blasku, spływającym ku nam po szerokich skrzydłach jastrzębia Thomasa.
Kiedy “Los Angeles” ponownie wszedł w nadprzestrzeń, byłem na pokładzie. Cztery miesiące później, po skończonej służbie, zaprogramowałem symulator, by podłączyć się do niego i przespać należną mi przepustkę, kiedy nagle zjawił się kapitan Singh.