Wstałem z fotela i podszedłem do zawieszonej w powietrzu podobizny potwora. Moja ręka przeniknęła przez czaszkę, szczękę i zęby. Jeżeli wyliczenia komputera sterującego projektorem były prawidłowe, to miejscowy Grendel miał ponad trzy metry wzrostu.
– Chyżwar… – mruknąłem. Myślę, że miało to być coś w rodzaju przywitania.
– Co możesz mi o nim powiedzieć?
– Dlaczego ja? – żachnąłem się. – Jestem poetą, nie zajmuję się historią mitów.
– Pytałeś komputer statku kolonizacyjnego o pochodzenie i historię Chyżwara.
Uniosłem brwi. Teoretycznie dostęp do komputera opierał się na tych samych zasadach, co korzystanie z datasfery na obszarze Hegemonii: całkowita anonimowość i zakaz rejestrowania indywidualnych połączeń.
– I co z tego? – prychnąłem. – Odkąd zaczęty się morderstwa, z pewnością uczyniły to setki ludzi. Może nawet tysiące. To przecież jedyna pieprzona legenda o potworze, jaką mamy.
Bruzdy na twarzy Króla Billy’ego powędrowały najpierw w górę, potem w dół.
– Rzeczywiście – odparł – tyle tylko że ty zażądałeś tych informacji na trzy miesiące przed pierwszym zniknięciem.
Z ciężkim westchnieniem opadłem z powrotem na poduszki fotela.
– W porządku. I co z tego? Chciałem wykorzystać tę pieprzoną legendę w pieprzonym poemacie, nad którym pracuję. Proszę bardzo, aresztuj mnie.
– Czego się dowiedziałeś?
Wkurzyłem się na dobre. Tupnąłem racicą, ale efekt był raczej mizerny, gdyż ugrzęzła w miękkim dywanie.
– Tego, co jest w pieprzonej pamięci komputera! – warknąłem. – O co ci właściwie chodzi, Billy?
Król potarł czoło i skrzywił się boleśnie, gdyż przypadkiem wsadził sobie w oko mały palec.
– Nie wiem – odparł. – Ludzie ze Służby Bezpieczeństwa chcieli zabrać cię na statek i poddać pełnej procedurze interrogacyjnej, ale ja uznałem, że lepiej będzie, jeśli po prostu z tobą porozmawiam.
Zamrugałem raptownie, czując nieprzyjemną pustkę w żołądku. Pełna procedura interrogacyjna oznaczała stymulację nerwową i sondy mózgowe. Większość ludzi prędzej lub później odzyskiwała po tym zdrowe zmysły.
Większość.
– Możesz mi powiedzieć, jaki aspekt legendy o Chyżwarze pragnąłeś wykorzystać w swoim poemacie? – zapytał łagodnie Billy..
– Jasne. Według swych wyznawców Chyżwar jest Władcą Bólu i Aniołem Ostatecznego Odkupienia, który przybył spoza naszego czasu, aby obwieścić koniec ludzkości. Spodobała mi się ta koncepcja.
– Koniec ludzkości… – powtórzył król.
– Właśnie. Stanowi coś w rodzaju połączenia archanioła Michała, Szatana, Zamaskowanej Entropii oraz potwora Frankensteina. Kręci się koło Grobowców Czasu, czekając na odpowiednią porę, żeby wziąć się na dobre do roboty i odesłać ludzkość do Muzeum Wymarłych Gatunków, gdzie
– Potwór Frankensteina… – mruknął nieduży, tłusty człowieczek w wymiętej pelerynie. – Dlaczego właśnie on?
Odetchnąłem głęboko.
– Ponieważ wyznawcy Chyżwara wierzą, że ludzie sami go stworzyli – wyjaśniłem, choć w głębi duszy byłem przekonany, że mój rozmówca wie na ten temat znacznie więcej ode mnie.
– Czy istnieje jakiś sposób, żeby go zgładzić? – zapytał.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Podobno jest nieśmiertelny i nie podlega prawom czasu.
– Bóg?
Zawahałem się.
– Niezupełnie. Już prędzej niespodziewanie ucieleśniony jeden z najgorszych koszmarów wszechświata. Coś w rodzaju Kuby Rozpruwacza ze skłonnością do nadziewania ludzkich dusz na wielkie, cierniste drzewo – tyle tylko że te dusze najczęściej tkwią jeszcze w ciałach.
Król Billy skinął głową.
– Posłuchaj, jeżeli nagle tak bardzo zainteresowała cię prymitywna teologia zacofanych planet, to może po prostu poleciałbyś do Jacktown i poprosił jakiegoś kapłana Kościoła Chyżwara, żeby ci wszystko wyjaśnił?
– Nie ma potrzeby – odparł Billy, najwyraźniej myśląc już o czymś innym. – Wszyscy są właśnie poddawani przesłuchaniu na pokładzie statku, ale nie można wyciągnąć z nich nic sensownego.
Wstałem z fotela, niezbyt pewien, czy będzie mi wolno odejść.
– Martin…
– Tak?
– Czy przychodzi ci do głowy coś, co mogłoby pomóc nam uporać się z tym problemem?
Zatrzymałem się w drzwiach, czując, że serce łomocze mi w piersi jak szalone, próbując wydostać się na zewnątrz.
– Owszem – odparłem drżącym głosem. – Mogę ci powiedzieć, czym naprawdę jest Chyżwar.
– Tak?
– Moją muzą – odparłem, po czym odwróciłem się i zniknąłem w pracowni, aby dalej pisać.
Oczywiście, że to ja wezwałem Chyżwara. Nie ulegało to dla mnie żadnej wątpliwości. Wezwałem go, gdyż zacząłem pisać o nim poemat. Na początku było Słowo.