Przy stole zapadła cisza. Przerwał ją Martin Silenus; podniósł głowę znad kartki papieru, na której coś pisał, odłożył pióro i podarł kartkę na kilka wąskich pasków.
– Napisałem tu cyfry od jedynki do siódemki. Może wylosujemy kolejność?
– Dziecinada! – parsknęła M. Lamia.
– Nigdy nie twierdziłem, że nie jestem dziecinny – odparł poeta, obdarzając ją uśmiechem godnym satyra. – Ambasadorze – zwrócił się do konsula – czy pożyczy mi pan tę złotą poduszkę, którą ma pan na głowie?
Konsul wręczył mu swój trójgraniasty kapelusz. Kartki trafiły do środka, po czym kapelusz ruszył w obieg. Sol Weintraub ciągnął jako pierwszy, Martin Silenus – ostatni.
Konsul rozwinął swój skrawek papieru, tak aby nikt inny go nie widział. Wylosował numer 7. Napięcie opuściło go niczym powietrze uciekające z pękniętego balonu. Było całkiem możliwe, że bieg wydarzeń uniemożliwi mu opowiedzenie jego historii bądź wybuch wojny sprawi, iż chwilowe problemy nabiorą czysto akademickiego znaczenia. Albo nikt nie będzie chciał słuchać jego opowieści. Albo król umrze. Albo koń zdechnie. Albo nauczy konia mówić.
Ani kropli whisky więcej, pomyślał.
– Kto pierwszy? – zapytał Martin Silenus.
Milczenie, które zapadło, było tak głębokie, że dało się słyszeć szelest liści poruszonych niewyczuwalnym podmuchem.
– Ja – odezwał się ojciec Hoyt. Na twarzy kapłana malowała się ta sama bierna akceptacja cierpienia, jaką konsul widywał na twarzach śmiertelnie chorych przyjaciół. Hoyt pokazał wszystkim pasek papieru z wyraźnie widoczną cyfrą 1.
– W porządku – powiedział Silenus. – Zaczynaj.
– Teraz?
– A czemu nie? – Jedynymi oznakami świadczącymi o tym, że poeta opróżnił już dwie butelki wina, były nieco mocniej zaróżowione policzki oraz uniesione krzaczaste brwi, które nadały okrągłej twarzy wręcz demoniczny wyraz. – Do lądowania zostało nam jeszcze parę godzin, a nie wiem jak wy, ale ja, natychmiast gdy tylko znajdziemy się wśród przyjaźnie nastawionych tubylców, zamierzam odespać całą tę cholerną hibernację.
– Nasz przyjaciel ma słuszność – powiedział cicho Sol Weintraub. – Chyba najlepiej byłoby, gdyby codziennie zaraz po obiedzie ktoś z nas opowiadał swoją historię.
Lenar Hoyt westchnął i podniósł się z miejsca.
– W takim razie zaczekajcie chwilę.
Powiedziawszy to, opuścił platformę.
– Myślicie, że stchórzył? – zapytała Brawne Lamia po kilku minutach.
– Nie stchórzyłem – odparł Hoyt, wyłaniając się z ciemności spowijającej drewniane schody. – Poszedłem po to. – Rzucił na stół dwa niewielkie notesy w mocno zniszczonych okładkach i zajął swoje miejsce.
– Żadnych ściąg! – wykrzyknął Silenus. – Wszystko musi być z głowy.
– Zamknij się, do cholery! – Hoyt przesunął dłonią po twarzy, a następnie położył ją na chwilę na piersi. Po raz drugi tego wieczoru konsul pomyślał, że ma przed sobą ciężko chorego człowieka. – Wybaczcie mi – powiedział kapłan normalnym tonem. – Jeżeli mam opowiedzieć moją… historię… musicie także wysłuchać historii kogoś innego. Te zapiski wyszły spod ręki człowieka, który stał się powodem mego przybycia na Hyperiona… i jest powodem, dla którego dzisiaj wracam na tę planetę.
Hoyt umilkł i odetchnął głęboko.
Konsul dotknął okładki jednego z notesów. Była spieczona i popękana, jakby notes znajdował się przez jakiś czas w ogniu.
– Twój przyjaciel musi lubować się w starociach, skoro prowadził dziennik na papierze – zauważył.
– Owszem – odparł Hoyt. – Mogę zaczynać, jeśli wszyscy jesteście gotowi.
Sześcioro pielgrzymów skinęło głowami. Tysiącmetrowy drzewostatek mknął przez lodowatą ciemność, tętniąc pulsem żywej istoty. Sol Weintraub wyjął dziecko z nosidełka i delikatnie ułożył je na miękkiej kołderce rozpostartej na podłodze obok fotela. Następnie zdjął komlog, położył go obok kołderki i zaprogramował odbiór białego szumu. Niemowlę nawet się nie obudziło.
Konsul odchylił się do tyłu i odszukał błękitnozielone słońce Hyperiona. Wydawało się rosnąć w oczach. Het Masteen nasunął głębiej kaptur, tak że jego twarz skryła się całkowicie w cieniu. Sol Weintraub zapalił fajkę, pozostali zaś dali znak klonom, aby dolały im kawy, po czym usadowili się wygodnie w fotelach.
Martin Silenus sprawiał wrażenie najbardziej podekscytowanego i niecierpliwego spośród słuchaczy. Pochyliwszy głowę wyszeptał tak cicho, że chyba nikt go nie usłyszał:
Rzekł: “Ja początek mam uczynić
Gry owej. W imię więc Bogini!
Najlepiej zrobię to jak mogę”.
Niebawem ruszyliśmy w drogę.
On, podejmując wątek nowy,
Rozpoczął rzecz swą tymi słowy.
– Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela ortodoksyjny fanatyzm od herezji – powiedział ojciec Lenar Hoyt.
Tak zaczęła się opowieść kapłana. Powtarzając ją później na użytek komlogu konsul przekonał się, że pamięta ją jako jednolitą całość, bez nieoczekiwanych przerw, wahań i innych niedoskonałości charakterystycznych dla ludzkiej mowy.