Muratow przetłumaczył odpowiedź Stone'owi.
— To znaczy — powiedział naczelnik ekspedycji — mniej więcej osiemdziesiąt na osiemdziesiąt metrów. Tak niewielką powierzchnię mogą zbadać nasze maszyny robocze.
Natychmiast wydał rozkaz, by w tamto miejsce skierować jeszcze jeden łazik wyposażony w aparaturę.
— Całą parą naszymi śladami — rozkazał przez mikrofon.
— Nie ma ukrytych szczelin, droga jest bezpieczna. Proszę uprzedzić inżyniera Sabo. Czekam piętnaście minut.
Reflektory oświetlały skalne stopnie w głębi załomu. Po raz pierwszy przeniknęło tu światło, cienie były ostre i wyraziste. Ale, tak jak poprzednio, wydawało się, że między skałami nic się nie kryje.
Stone'owi przemknęła przez głowę niepokojąca myśl.
— Proszę ją zapytać — powiedział — czy oświetlanie tej bazy nie jest niebezpieczne?
Gianeja odpowiedziała, że tego nie wie.
Kierując się, co prawda trochę spóźnioną, ostrożnością Stone kazał pogasić reflektory.
— Kiedy będą potrzebne, zapalimy je znowu.
— To dziwne — zauważył Muratow. — Sputniki przecież są nieprzezroczyste. Dlaczego więc nie zasłaniają skały, która znajduje się za nimi? Dlaczego nie rzucają cienia?
— A może nie ma ich tutaj? — zastanawiał się głośno Tokariew. — Może baza jest opuszczona?
— Proszę zapytać o to Gianeję — powiedział Stone.
Muratow wytłumaczył, jak tylko mógł najdokładniej, co w danej chwili zbija z tropu i jego, i pozostałych uczestników ekspedycji.
— Dziwi mnie trochę — odpowiedziała Gianeja, — że nie widzicie tego sami. Jednak potrafię zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. My nie podejrzewaliśmy, że ludzki wzrok posiada właśnie takie cechy. Przekonałam się o tym dopiero na Ziemi. — Mogło się wydawać, że Gianeja zapomniała o wczorajszej rozmowie. — Przestajecie cokolwiek widzieć, kiedy nie ma światła. Chciałam powiedzieć, takiego światła, które możecie spostrzec. My widzimy o wiele więcej. Ciemne dla was przedmioty, dla nas są oświetlone. Prawda, że to dziwne, Wiktorze? Przecież jesteście tak do nas podobni.
Pomyślał, że niefortunnie wybrała czas na podobną rozmowę. I nie potrafił ukryć zniecierpliwienia, kiedy poprosił, by odpowiedziała na zadane pytanie.
— Dlaczego zwraca się pan do mnie takim szorstkim tonem? — jak gdyby nigdy nic zapytała Gianeja. — Nie przywykłam, by rozmawiano ze mną w ten sposób.
— Proszę wybaczyć! Ale jesteśmy bardzo zdenerwowani.
— Nie widzę powodów do zdenerwowania. To, czego szukaliście, zostało odnalezione. Czego jeszcze chcecie?
W jej tonie wyraźnie dawało się odczuć: zrobiłam to, czego chcieliście. A teraz proszę zostawić mnie w spokoju.
— Gianejo! Jedynie pani widzi bazę, my nie — powiedział Muratow. — Proszę nam jeszcze raz pomóc.
Wzruszyła ramionami. To był charakterystyczny gest, właściwy tylko jej.
— Opuśćcie niżej reflektory! — powiedziała to takim tonem, jakim przemawia nauczyciel do niedorozwiniętego ucznia. — Baza — po raz pierwszy wyraźnie wymówiła to słowo — jest położona w zagłębieniu. Zdaje się, że zostało zrobione specjalnie w tym celu, ponieważ ma jakby wytyczone linią granice. Niczego nie widzicie, ponieważ promienie światła padają wyżej.
Zrozumiała wprawdzie, że jej wzrok różni się od wzroku ludzi Ziemi, ale pojęła to tylko rozumowo. Zrozumieć do końca, tak, by potrafić to odczuwać, Gianeja nie potrafiła.
— Poczekamy — powiedział Stone, kiedy Muratow przełożył mu to, co powiedziała Gianeja. — Nie wiemy, jak podziała światło na urządzenia tej bazy. I tak bardzo ryzykowaliśmy, zapalając bez zastanowienia reflektory. Ale to moja wina.
Dokładnie po piętnastu minutach podjechała piąta maszyna. Nastąpił długo oczekiwany moment operacji.
Stone cofnął swego łazika trochę do tyłu i w bok.
Cztery robocze maszyny ustawiły się na jednej linii. Od granicy niewidocznej dotąd bazy dzieliło je ponad sto metrów — odległość, która pozwalała i na zapewnienie całkowitego bezpieczeństwa, i na wygodę pracy. Nawet wybuch dużej siły, a nawet anihilacja, nie wyrządzi tu żadnej szkody. Nie było tutaj przecież atmosfery, nie trzeba więc było obawiać się wstrząsu powietrza. Istniała wprawdzie teoretyczna możliwość, że baza wybuchnie jak bomba atomowa, powodując olbrzymi wzrost temperatury. Jednak w konstrukcji łazików, które były zbudowane specjalnie dla poszukiwania bazy, przewidziano i taką możliwość, toteż wybuch atomowy nie powinien był ich uszkodzić, załogi pozostałyby więc i wtedy nietknięte. Oczywiście, istniało jakieś ryzyko, jednak z tym należało się pogodzić. Nie można było odprowadzić łazików jeszcze dalej, na absolutnie bezpieczną odległość, gdyż wtedy trudno by było kierować robotami.
Nikt z uczestników ekspedycji nie zastanawiał się nad możliwością jakiegoś niebezpieczeństwa. Ludzie wiedzieli tylko jedno: baza została znaleziona i trzeba ją zniszczyć.
Trzeba! To słowo było zupełnie wystarczające.