Statek prowadziły automaty.
Rozumne, ostrożne, czujne prowadziły statek po wyznaczonej trasie, nakreślonej nie przez tych, którzy znajdowali się teraz na pokładzie, ale przez innych — tych, którzy zbudowali statek, umieli kierować nim, wiedzieli jak odnajdywać drogę w Kosmosie.
Żadnego z tych ludzi nie było na pokładzie gwiazdolotu.
Automaty były niezawodne. Wiedziały więcej niż ich obecni panowie i z bezdusznością maszyny zdradziły poprzednich.
Statek leciał po ściśle wytyczonym kursie. Cokolwiek by się nie zdarzyło, jakiekolwiek przeszkody nie stanęłyby na drodze, „dowódca” statku w ułamku sekundy podejmie decyzję i uniknie każdego niebezpieczeństwa.
Czterej ludzie, stanowiący teraz załogę statku, wiedzieli o tym dobrze. Bali się nawet podejść do drzwi kabiny sterowniczej. Drzwi były szczelnie zamknięte i żółtą farbą był na nich narysowany skośny krzyż.
To dlatego, by nikt nie mógł dostać się przypadkiem do zakazanej strefy.
Wszystko zależało od „dowódcy”. Jego mechaniczny mózg — to jedyna nadzieja osiągnięcia sukcesu, jedyna gwarancja osiągnięcia celu, jedyna szansa życia.
Czterej nie byli przekonani, że lądowanie odbędzie się tak pomyślnie jak start. Nie wiedzieli, czy „dowódca” potrafi opuścić statek na planetę. Mieli tylko nadzieję, że potrafi.
Często spoglądali na dużą, pomalowaną na jaskrawożółty kolor, hermetycznie zamkniętą skrzynię, stojącą na środku centralnego pomieszczenia olbrzymiego statku.
W tym pomieszczeniu czterej spędzali swój czas i rzadko tylko je opuszczali. Tutaj mieszkali, jedli, spali i rozmawiali, chociaż nie było to pomieszczenie mieszkalne.
Jednak oni lgnęli do siebie, starali się zawsze być razem, pomagali jeden drugiemu pokonywać mimowolny strach przed otaczającą ich zewsząd nieskończoną przestrzenią wszechświata.
Kajuty statku, przeznaczonego dla członków załogi, były pojedyncze, obliczone na jednego człowieka.
Wyrafinowany przepych kajut nie pociągał nowych gospodarzy. Wszystko było dla nich obce, niecodzienne i głęboko nienawistne.
Nienawidzili każdego przedmiotu, który znajdował się na statku i samego statku. Wszystkiego, poza żółtą skrzynią. To było jedyne, co nie należało do poprzednich właścicieli, a do nich samych, było zrobione przez nich, zawierało znany im cel.
Żółta skrzynia — to byli „oni sami”. Jeśli nie będzie im sądzone osiągnąć celu za życia, zawartość skrzyni zrobi wszystko za nich.
Zadanie, które przed sobą postawili, powinno być wypełnione za każdą cenę.
Skrzynia była ciężka, masywna i bardzo mocna. Skrzynia ocaleje, nawet jeśli statek rozbije się.
To było najważniejsze.
W ciągu długich lat drogi przyzwyczaili się do patrzenia na skrzynię, jak na piątego członka załogi. Nazywali ją pieszczotliwie ludzkim imieniem „Grigo”.
Na statku było wszystko. Długie, pełne roślinności aleje zapraszały na spacery. Przytulne salony, sale gier i sportów, baseny kąpielowe, czytelnie i urządzenia widowiskowe zapraszały do rozrywki i wypoczynku. Punkty astronomiczne, gabinety i laboratoria zapewniały najlepsze warunki do pracy naukowej. A w pobliżu każdej kajuty znajdowało się błękitne pomieszczenie z podłużnym teraz pustym basenem.
Czterej wykorzystywali jedynie aleje. Musieli poruszać się, więc biegali po alei każdego „dnia” w określonym czasie.
Innych rzeczy nie dotykali — nie pozwalała im na to nienawiść.
Czterej byli pierwszymi ludźmi ze swego narodu, którzy udali się w Kosmos. Wiodła ich nienawiść i kierowała ich postępkami.
Nienawiść i miłość.
Poprzedni gospodarze statku — to był obiekt ich nienawiści. Wolność i poprzednie życie było tym, co kochali.
Istniało jednak i trzecie — nieznani ludzie na nieznanej planecie. Zagrażali im ci, których czterej nienawidzili. Czterej śpieszyli na pomoc obcym i mimo woli, nie znając, kochali ich jak braci, których spotkało to samo nieszczęście, jakie ich spotkało.
Jednakże dla czterech ważniejsza była nie miłość, ale nienawiść.
Ich ojczyzna była teraz wolna i mogła żyć tak jak poprzednio, przed pojawieniem się „nienawistnych”.
Czterdziestu trzech wrogów uniknęło jednak sprawiedliwej kary. Trzeba ich było dosięgnąć i zniszczyć.
Jeśli wrócą i dowiedzą się, co stało się w czasie ich nieobecności, zemszczą się za śmierć swoich współbraci.
Czterdziestu trzech nie powinno wrócić.
Dla czterech nie było ważne to, że jest ich tylko czterech. Gdyby ich było dziesięć, czy sto razy więcej, i tak nie daliby sobie rady z potężnymi przybyszami. Nienawistni byli silniejsi. Podporządkowali sobie siły jeszcze nie znane i niedostępne dla narodu, do którego należeli czterej.
Mieli jedynie nadzieję, że pomogą im ci, którym śpieszyli sami na pomoc.
Jeszcze niedawno na ojczystej planecie czterech nikt nie myślał o istnieniu innych planet, innych ludzkości. Nikt nie zastanawiał się nad tajemnicami wszechświata. Byli dziećmi natury, dobrymi i ufnymi. Mieli prymitywną technikę, ograniczoną wiedzę i wiedli proste życie.
Trzy pokolenia żyły pod jarzmem, pod okrutnym i bezlitosnym terrorem, pracując na przybyszów.