Przypadkowo, a być może i zgodnie z zamierzeniami architektów, znajdujące się w pobliżu wzgórza budowle były niewielkie, nie sięgały jego szczytu. Wieżowce, przewyższające rozmiarami całe wzgórze, tworzyły w oddali gigantyczny pierścień. A dalej, za nimi już nad linią horyzontu, strzelały w niebo górne kondygnacje najwyższych gmachów.
Budowla stojąca na szczycie wzgórza była widoczna zewsząd, z każdego miejsca w mieście.
Była zupełnie niepodobna do innych.
Przypominała pomnik, zbudowany jak gdyby z jednej bryły szkła w dwóch odcieniach błękitu. Ciemniejsze błękitne pasma tworzyły szkielet konstrukcji, jaśniejsze, które gdzieniegdzie wydawały się prawie białe — otwory okien. Skośne rozmieszczenie okien, zygzakiem przecinające fasadę gmachu, sprawiało wrażenie, jakby cała budowla wkręcała się w granatowe niebo.
A ponad kopułą dachu dobrze widoczna zewsząd „unosiła się” w powietrzu biała gigantyczna statua.
Budowla była olbrzymia. Ludzie Ziemi powiedzieliby, że przypomina korkociąg.
Miasto było jedną z najstarszych, liczących tysiące lat historii, stolic tej planety, chociaż teraz, w tej epoce słowo „stolica” było już od dawna anachronizmem.
Była zaś po prostu pomnikiem tych, którzy przeniknęli w Kosmos i nigdy stamtąd nie powrócili. Tego dnia na parterze gmachu, w olbrzymiej sali, zalanej promieniami wysoko stojącego pomarańczowego słońca, odbywało się zebranie.
Dookoła olbrzymiego, znajdującego się pośrodku sali stołu siedziało ponad sto osób — mężczyźni obok kobiet.
Ich stroje niewiele się od siebie różniły. Kobiety miały na sobie suknie, a mężczyźni krótkie tuniki. Nogi kobiet aż do kolan były owinięte krzyżującymi się taśmami, a kolana przykrywały sprzączki w kształcie liścia. Mężczyźni mieli gołe nogi. Kobiety miały długie i gęste włosy, mężczyźni natomiast gładko wygolone głowy.
Wszyscy oprócz jednego byli ubrani na biało.
Zielony odcień skóry, skośne, podniesione u nasady nosa oczy, wysoki wzrost zarówno mężczyzn, jak i kobiet — wszystko to było dla człowieka Ziemi znane i bezbłędnie odgadłby, że ludzie ci są współplemieńcami Gianei.
Gdyby zaś znalazła się tu Marina Muratowa, poznałaby także język, którym mówili.
Stwierdziłaby jednak, że język ten w zasadzie podobny do języka Gianei, czymś jednak się różni od niego.
Także człowiek, który wyróżniał się wśród innych swym strojem, nie zawsze rozumiał ten język i czasami prosił o powtórzenie niektórych sformułowań.
Wtedy podnosił się jeden z mężczyzn i powtarzał to, co już powiedziano, tym razem dokładnie w tym języku, którym mówiła Gianeja.
Pośrodku, w stojącym na podwyższeniu fotelu, siedział młody jeszcze człowiek o bardzo wąskich jakby zmrużonych oczach ubrany tak jak pozostali.
Ten zaś, który nie zawsze rozumiał to, co do niego mówili, odznaczał się tymi cechami, które charakteryzowały współplemieńców Gianei, był jednak trochę niższy od pozostałych, a opalenizna sprawiała, że trudniej było zauważyć zielony odcień skóry. Miał na sobie nie tunikę, ale coś w rodzaju szerokiego płaszcza, który w promieniach pomarańczowego słońca lśnił dukatowym złotem. Miał nieogoloną głowę, a czarne połyskujące szmaragdem włosy opadały poniżej ramion.
Młody człowiek o wąskich oczach był najprawdopodobniej przewodniczącym zebrania.
Jego uparte spojrzenie peszyło człowieka w złotym płaszczu, który często spuszczał oczy, jednak za każdym razem jakby zahipnotyzowany na nowo zwracał się ku przewodniczącemu.
W tych momentach wszyscy dostrzegali, jak w ciemnych oczach człowieka w płaszczu migały iskierki ni to wyzwania, ni to starannie skrywanego strachu. Za każdym razem, zauważywszy to, młody przewodniczący uśmiechał się.
W jego uśmiechu kryła się i pogarda, i szyderstwo, i gniew, nie było jednak nienawiści. Zdawało się, że właśnie to — brak nienawiści — najbardziej peszył człowieka w płaszczu.
Podczas całego zebrania stał. Widocznie tak. miało być, ponieważ koło niego nie było krzesła. Długo już tak stał, podczas gdy wszyscy inni siedzieli.
Przypominało to sąd.
I rzeczywiście był to sąd, jednak nie w tym znaczeniu, jakie nadaje się temu słowu na Ziemi.
Sądzono nie tego człowieka, ale innych, do których należał i których nie było teraz na tej sali.
Sądzono nie ludzi, ale ich zamiary.
— A więc — powiedział przewodniczący, tak jak poprzednio bacznie patrząc w twarz „podsądnego” — czy wszystko nam opowiedziałeś, Lijagejo, nic nie ukryłeś?
— Tak, wszystko! Nie mam nic do dodania. Jestem gotów na śmierć.
Słowa te spotkały się z uśmiechem, który tym razem wyrażał jedynie pogardę.
— Widzimy to — młody przewodniczący gestem wskazał na strój Lijagei. — Pośpieszyłeś się jednak, w ojczyźnie jesteś już od trzech dni. Czyż nie zauważyłeś, że znajdujesz się w innym świecie?
Oskarżony milczał.
— Czyż — kontynuował przewodniczący — nie zrozumiałeś nic z tego, co zobaczyły twoje oczy? A może nie chcesz niczego zrozumieć?
I znowu nie było odpowiedzi.