— Nie złość się, Gianejo — powiedziała pieszczotliwie dotykając ręki przyjaciółki — ale chciałabym jeszcze raz wrócić do tego tematu. Powiedziałaś, że zdrady się nie wybacza. Tak, zgadzam się z tym, ale nie sądzę, byś popełniła zdradę. Dzięki tobie wiemy, że sputniki są na Księżycu i że trzeba je zniszczyć. Widocznie są one dla nas niebezpieczne. Ten postępek został podyktowany humanitaryzmem. Nie ma żadnej takiej etyki, wedle której można byłoby go potępić. Żadnej — ani waszej, ani naszej. Przecież tak samo i wy, i my jesteśmy istotami rozumnymi. W czym więc kryje się zdrada? Może pokrzyżowało to plany twoich rodaków, ale przecież były to plany okrutne i niegodne istot rozumnych. I w twojej ojczyźnie nie wszyscy myślą jednakowo. Choćby Rijageja.
Gianeja podniosła głowę.
— Rijageja — powiedziała. — Co o nim wiesz?
— Bardzo niewiele, ale to wystarczy. Przemówiłaś, ponieważ uważasz, że miał rację. Czyż nie tak?
Gianeja długo milczała.
— Wiem — powiedziała — że postąpiłam słusznie, i że Rijageja pochwaliłby mój postępek. Ale to ciężko występować przeciwko własnej ojczyźnie. Zrozum!
— Rozumiem dobrze. Na twoim miejscu Rijageja zrobiłby to samo.
Przez twarz Gianei przemknął cień.
— Nie — odpowiedziała cicho. — On postąpił zupełnie inaczej.
Długo siedziała nieruchomo, zamknęła oczy, jakby pogrążona we wspomnieniach. — On postąpił zupełnie inaczej — powtórzyła. — Uważam, że popełnił błąd. Powinnam była zrobić to, co zrobiłam, a nie to, co on zrobił. Jestem kobietą. — I po dłuższym milczeniu nieoczekiwanie dodała: — Twój brat jest zadziwiająco podobny do Rijagei. To podobieństwo zaskoczyło mnie już w pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam. Dziwi mnie do dziś.
— To dlatego tak koniecznie chciałaś go zobaczyć?
— Tak, oczywiście. Jakiż mógł być inny powód?
Ta odpowiedź sprawiła Marinie przykrość. Wszystkie jej marzenia o tym, że Gianeja pokocha Wiktora i poprzez tę miłość wejdzie do społeczeństwa ziemskich ludzi, runęły w jednej chwili.
— Czy sprawiłam ci przykrość? — zapytała Gianeja i z kolei ona dotknęła dłoni Mariny. — Może cię to obraziło?
— Cóż mogło mnie obrazić?
— To, co powiedziałam. Być może, jest ci przykro, że twój brat jest podobny do mego współplemieńca?
Marinie zupełnie nie chciało się śmiać, jednak zmusiła się do śmiechu.
— W tym nie ma, nie może być nic przykrego czy obraźliwego — powiedziała. — Porównałaś mojego brata do człowieka, a nie do małpy.
I Gianeja się uśmiechnęła.
— Jeszcze kiepsko znam ziemskich ludzi — powiedziała. — Jesteście bardzo dobrzy. Lepsi od nas.
— Tym bardziej więc — podchwyciła Marina — nie powinnaś się dręczyć „uratowaniem” nas.
Mimo woli wymówiła to słowo z lekką ironią. Gianeja natychmiast wyczuła różnicę tonu.
— Nie wierzysz, że ratuję ludzi Ziemi?
Marina zrozumiała, że musi odpowiedzieć zupełnie szczerze.
— Nie — odpowiedziała. — Nie wierzę w to. Bardzo wysoko cenię twoje dobre chęci, jednak nie wierzę, żeby ktokolwiek mógł nam zaszkodzić. Nie doceniasz nas, Gianejo. Nie znasz naszej nauki, naszej techniki. Potrafimy stawić czoła każdemu niebezpieczeństwu.
— Jeśli jest znane.
— Ale przecież właśnie tego nie chcesz nam powiedzieć.
— Dlatego, że sama nie wiem — odpowiedziała Gianeja.
Stone dotrzymał słowa. Trudne i skomplikowane przygotowania Siódmej Ekspedycji Księżycowej zajęły zaledwie dwa dni. Gwiazdolot, którym dowodził Jurij Wieriesow, oczekiwał na pirenejskim kosmodromie na pasażerów. Na pokład załadowano nowe, udoskonalone łaziki, wyposażone w zupełnie inne, niż dotychczas, urządzenia i automaty cybernetyczne. Cel wyprawy był odmienny.
Muratow przyleciał w przeddzień startu. Był najgorzej ze wszystkich uczestników Siódmej Ekspedycji przygotowany do zbliżającej się pracy, a bardzo nie chciał być biernym obserwatorem, pytać na każdym kroku, co się dzieje. Wieriesowa znał od dawna i miał nadzieję, że komendant statku, który brał udział we wszystkich sześciu ekspedycjach, potrafi w ciągu jednego dnia dokładnie zapoznać go z techniką poszukiwań i metodami zniszczenia bazy.
Wieriesow życzliwie przyjął pierwszego pasażera. Od razu zrozumiał, czego pragnie dowiedzieć się od niego Muratow i chętnie zgodził się mu pomóc. Zasiedli już rano i gorliwie pracowali do późnego wieczora.
Było wpół do dwunastej, kiedy zmęczony Muratow rzucił się na oparcie fotela i powiedział:
— Teraz mogę być w jakiś sposób pomocny w pracy. W każdym razie będę rozumiał, o co chodzi. Włączono mnie do składu ekspedycji jedynie z uwagi na poprzednie „zasługi”, było mi więc trochę głupio. Dziękuję, Jurij!
— Nie masz za co dziękować, połóż się i porządnie wyśpij. Jeszcze nie byłeś na Księżycu, więc lot powinien cię zainteresować. Dobranoc!
Wieriesow wrócił na gwiazdolot, by tam spędzić noc.
Muratow został sam.
— Spać, tak, spać — powiedział głośno i zadowolony z siebie słodko się przeciągnął.
Nieoczekiwanie zastukano do drzwi. Stukanie było ciche i ostrożne. Widocznie ten, kto stał za drzwiami — nie był pewny, czy Muratow śpi, czy nie.
— Proszę — powiedział.
I natychmiast, niczego nie rozumiejąc, zerwał się osłupiały, zmieszany.