- Smutek sprowadza cię z właściwej drogi, Fioro! Zostaw wymierzenie sprawiedliwości tym, do których ono należy! Lorenzo Medyceusz nie ma najmniejszego zamiaru pozwolić, by morderca pana Beltramiego pozostał bezkarny, możesz mu zaufać. A jeśli chodzi o tę nieszczęsną historię, od siedemnastu lat zatajoną w sercu twego ojca, lepiej zrobiłabyś myśląc o niej jak najmniej, i jestem pewna, że gdyby jeszcze żył...
- Zastanów się, co mówisz! Zapomniałaś o kuzynce Hieronimie? Czy sądzisz, że mając taką broń przeciwko mnie nie będzie chciała się nią posłużyć? Przed chwilą, jak ojciec, nie wyraziłam zgody na małżeństwo z jej synem... i słyszałaś, co mówiła.
- To prawda. Zapomniałam. Zostaje ci zatem tylko jedno wyjście. Dostrzegł je twój ojciec: powiedzieć o wszystkim Lorenzowi! Myślę, że ci pomoże.
Fiora wzięła aksamitną narzutę i ostrożnie zasłoniła nią portret...
- Posłucham twojej rady. Zaraz po pogrzebie poproszę Wspaniałego o audiencję.
Cała Florencja wyległa na ulice, kiedy nazajutrz Francesco Belframi, okryty białym całunem, opuścił swą siedzibę i udał się w ostatnią podróż na noszach, niesionych przez sześciu mężczyzn, najważniejszych w sztuce calimala. Orszak żałobny, zgodnie z prawem, był skromny: ciało poprzedzało sześciu mnichów niosących świece, za którymi szło około dwudziestu sumiennych płaczek w prowizorycznie zszytych czarnych strojach. Za nimi kroczyła wysoka, ciemna postać Fiory w otoczeniu Leonardy i Chiary, a za nią służba i ci, którzy w różnych majątkach pracowali dla wielkiego kupca. Żadnej muzyki, żadnych śpiewów, tylko z szarego nieba, po którym pędziły chmury, przecinanego szybkim lotem jaskółek, spływał zgodny, żałobny dźwięk wszystkich florenckich dzwonów. Tak postanowił Wspaniały... Aby wszyscy mogli uczestniczyć w ceremonii religijnej, rozkazał również, by odbyła się ona w Duomo, zanim ciało zostanie przeniesione do kościoła Orsanmi-chele, gdzie zostanie pochowane.
Tłum, tłoczący się wokół drogi, był niejednolity, ale wokół wspaniałego Baptysterium w okolicach wielobarwnej katedry zgromadzili się wszyscy najważniejsi w mieście ludzie: sztuki wyższe: calimala, wełna, jedwab, banki, prawnicy, aptekarze i kuśnierze, każda z własnym sztandarem; sztuki niższe: rzeźnicy, kowale, szewcy, cieśle, oberżyści, bednarze, sprzedawcy oliwy, soli i serów, płatnerze i wreszcie piekarze, tworzący najmniej ceniony, bo najdostępniejszy cech w mieście... W loggii de Bigallo, naprzeciw południowego wejścia do Baptysterium, stała w komplecie cała Signoria. U wejścia do Duomo, odziani w czarny aksamit, w asyście rodziny i przyjaciół, stali Lorenzo i Giuliano Medyceusze. Nie brakowało ani jednego poety, filozofa czy malarza! Byli tu Sandro Botticelli oraz Verocchio i jego uczniowie: Perugino, Leonardo da Vinci, oraz terminatorzy mieszający farby, czyszczący pędzle i troszczący się o zaopatrzenie ekipy. Był też... ale nie sposób wymienić wszystkich.
Kościół przedstawiał sobą wspaniały widok. Przed otwartymi szeroko wrotami katedry, w głębi której migotał las świec, złote kapy, purpurowe szaty, lśniące mitry biskupa i przeorów wielu klasztorów tworzyły bajeczny fresk, przywodzący na rnyśl niebywałą wspaniałość raju, ku któremu wznosiła się dusza Francesca Beltramiego.
Ze szczytu strzelistej kampanili, której wspaniałych barw nie mogła zgasić nawet panująca tego dnia szaruga, spływał dźwięk dzwonów. Wewnątrz kościoła rozbrzmiewał głęboki głos organów, do których dołączyć miał za chwilę, po wniesieniu zmarłego do sanktuarium, śpiew trzydziestu młodych kantorów.
Niosący trumnę ruszyli już w ślad za wchodzącym do środka klerem, kiedy nagle jakaś kobieta, spowita w czarne welony, wyrosła przed nimi szeroko rozłożywszy ramiona:
- Stójcie! Człowiek, którego wnosicie do tego świętego miejsca, umarł w stanie grzechu! Nie może przekroczyć tego progu, dopóki wszyscy nie poznają prawdy!
- Hieronima! - jęknęła Fiora. - Mój Boże, co ona chce zrobić?
- Domyślam się - szepnęła Leonarda. - W każdym razie nie brak jej tupetu! Przecież to, że pan Francesco zmarł bez spowiedzi jest zapewne jej sprawką!
- Jestem tego pewna! Niestety, nie mamy żadnego dowodu, aby ją oskarżyć, i ona o tym wie...
Tymczasem w tłumie powstało poruszenie i rozległ się pomruk, trudno powiedzieć co wyrażający - gniew czy zgorszenie. Kapitan Savaglio, idący za Fiorą wzdłuż tłumu, rzucił się, by odepchnąć wichrzyciełkę, choć energicznie broniła się wrzeszcząc:
- Nie zamkniecie mi ust! Trzeba uczynić zadość sprawiedliwości i położyć kres zgorszeniu!
- Uspokój się, kobieto, i zejdź mi z drogi! - zagrzmiał Savaglio. - Twoje zachowanie jest gorszące i świętokradcze! Jeśli jest tu ktoś, kto ma prawo domagać się sprawiedliwości, to jest nim ten zmarły, podle zakatrupiony...
W chwili gdy gestem wzywał na pomoc swych ludzi, zbliżył się do niego gonfalonier sprawiedliwości.
- Zostaw tę kobietę! Zgodnie z prawem, a poczytujemy je sobie za zaszczyt, w naszym mieście każdy obywatel ma prawo swobodnie się wypowiadać.
- Swobodnie, owszem, ale nie w każdej sytuacji!