Pojazdy gwardyjskiej razwiedroty kolejno znikały za zakrętem drogi. Zamykający kolumnę BTR, dodając gazu, pożegnał ich sinawym obłokiem spalin. Warkot silników ścichł. Ustał szelest osuwającego się po zboczu żwiru. Wróciła cisza. Przenikliwa, górska, afgańska cisza.
Przydrożny KPP, taki sam jak wszystkie inne KPP Afganistanu, spoglądał na nich zaimprowizowanymi ambrazurami zaimprowizowanego, acz dość solidnie prezentującego się bunkra. Bunkier wydawał się martwy.
– Sałaam, szurawi! – rozdarł się Wania Żygunow. – Jest tam kto? Na kalitce? Ej! Mużyki! Bratwa! Jesteśmy z uzupełnienia!
– Ścieżką w górę! – odpowiedział znudzonym głosem bunkier.
– My też was serdecznie witamy! – Żygunow poprawił er-de i akaem na pasie, spojrzał na Lewarta. Lewart wzruszył ramionami.
– Ścieżką w górę. Znaczy, w górę. Ruszać się, czyże!
Lawirująca wśród fantastycznie ukształtowanych głazów ścieżynka wywiodła ich wprost na pozycję. Taką samą jak wszystkie inne pozycje Afganistanu. Tu również nie stali się sensacją, żołnierze na stanowiskach ledwie raczyli unieść głowy na ich widok, a na pozdrowienia odpowiadali wskazującymi kierunek machnięciami. Machnięcia kierowały na blokpost, zmyślnie ułożony z głazów dot i otoczone wiankiem worków z piaskiem stanowisko utiosa, wielkokalibrowego kaemu NSW. Zbliżyli się do blokpostu i zaraz wszystko się zmieniło.
– Uzupełnienie? Tutaj, do mnie!
Wołającym okazał się opalony brunet z lornetką na piersi. Rękawy swobodnie rozpiętego munduru miał podwinięte, przy pasie fiński nóż i pistolet w kaburze. Towarzyszyli mu trzej inni, podobnie umundurowani i wyposażeni. Lewart wyprostował się, by regulaminowo zameldować, ale brunet najwyraźniej nie był fanatykiem regulaminu. Podszedł, uścisnął rękę Lewarta, luzackim gestem pozdrowił pozostałych. Lewart, otrzaskany z takim obejściem, równie luzacko przedstawił siebie i resztę uzupełnienia. Brunet przyjrzał mu się krytycznie, marszcząc ciemne brwi.
– A oficer? – spytał. – Oficera nie przysłali? Meldowałem ze sto razy, żeby dali tu wreszcie na zastawę jakąś pagonną szarżę. A zamiast tego kolejny chorąży. No, ty nie obrażaj się, bratan. Rad ci jestem, tobie i twoim. Sałaam, witajcie. Posłużymy razem, na chwałę Związku Radzieckiego, że tak powiem. Komenderuję tutaj ja. Samojłow Władlen Askoldowicz. Starszy praporszczyk Samojłow. Dla druhów i równych stopniem Barmalej.
Lewarta zaciekawiło, skąd taka ksywka, starszy praporszczyk Samojłow, choć kawał chłopa, choć o rysach dość prostackich, to jednak zupełnie nie przypominał zbójcy z ilustracji do wierszowanej bajki Czukowskiego. Ale proweniencje wojackich ksywek bywały niejednokroć trudne do rozszyfrowania.
– Guszczyn – Barmalej skinął na jednego z towarzyszących mu sierżantów – zabierz pacanów. Dwóch przydziel na „Rusłana”, trzech daj na „Gorynycza”. I niech się tam za nich wezmą, a przyłożą się. Trzeba zrobić z nich żołnierzy bojowych, i to szybko.
– Bez obaw – dorzucił, widząc wyraz twarzy Lewarta. – Nie ma u nas diedowszczyny. Ale młodych mus przyuczyć. A trzeba, to i po szyi dać. Inaczej nie przeżyją tu tygodnia.
Sierżant popędził młodzików z uzupełnienia, nie żałując im wrzasków i sołdackiego matu. Barmalej znowu zauważył spojrzenie Lewarta, znowu pokręcił głową.
– Nie ma tu diedowszczyny – powtórzył. – I nie będzie, póki ja tu sprawiam paradę.
Diedowszczyna, jak nazywano terror i sadystyczne praktyki, uprawiane przez stare wojsko, czyli dziadów, wobec czyżyków, żołnierzy młodych, była plagą armii. I przekleństwem dla poborowych. W świetle niezliczonych i powszechnych wręcz wywołanych bestialstwem dziadów samobójstw i dezercji zdumiewało, że dowództwo diedowszczynę tolerowało, patrzyło na nią przez palce, a bywało, że nawet zachęcało do niej. Afganistan i wojenne warunki sytuacji nie zmieniły, w bojowych oddziałach diedowszczyna kwitła w najlepsze, czyże wciąż byli bici i poniżani. Sytuacja zmieniła się w 1982, po wypadku w Kunduzie, w jednym z batalionów 201. MSD. Doprowadzony do ostateczności młody żołnierz wturlał w nocy granat F-1 do namiotu, w którym spali jego dręczyciele. Zabijając na miejscu pięciu podoficerów. Od tamtej pory sytuacja się poprawiła. Nieco.
– Jeśli kadra dowódcza pozwoli – skinął na nich Barmalej – objaśnię, na czym tu siedzimy i czym służba obdarzyła. Pozwólcie na en-pe.
Widziany z punktu obserwacyjnego teren przywodził na myśl podkowę, od północy i wschodu ograniczoną stromym i skalistym zboczem gór, od południa otwartą na wijącą się serpentynami drogę. Między drogą a górami biegł ciąg płaskich garbów. Na jednym z nich, najbliższym drogi, niższym od pozostałych i bardziej płaskim, lokowała się zastawa.
– Ta droga – wskazał Barmalej – jest dla naszych ważna, albowiem łączy Kabul i Bagram z Dżalalabadem. I z Asadabadem w prowincji Kunar. A w tym kraju tak się składa, że to, co ważne dla naszych, jest ważne dla mudżahedów. Z tych samych powodów, tyle że odwrotnych. Dlatego wzdłuż drogi umieszczono KPP i zastawy, w tym i naszą. Noszącą kodową nazwę „Sołowiej”.