Całe to uczone bractwo, tak seminarium, jak i bursa, które odnosiło się do siebie z jakąś dziedziczną wrogością, było nadzwyczaj biedne jeśli idzie o środki utrzymania, a przy tym niesłychanie żarłoczne, tak, że policzenie ile klusek każdy z nich pałaszował podczas wieczerzy, byłoby sprawą absolutnie niemożliwą. Dlatego dobrowolne ofiary bogatych właścicieli nie mogły być wystarczające. W tej sytuacji senat, składający się z filozofów i teologów, wysyłał gramatyków i retorów pod przewodnictwem jednego filozofa, - a bywało, że i sam się przyłączał - z workami na plecach, pustoszyć cudze ogrody. Wtedy w bursie pojawiała się kasza z dyni. Senatorowie tak bardzo objadali się arbuzami i dyniami, że na drugi dzień audytorzy słyszeli zamiast jednej - dwie lekcje: jedna rozlegała się z ust, druga burczała w senatorskim żołądku. Bursacy i seminarzyści nosili szaty podobne do długich surdutów, rozpościerających się "po wsze czasy": techniczne wyrażenie, oznaczające, że sięgały one poza pięty.
Najbardziej uroczystym dla seminarium wydarzeniem były wakacje, rozpoczynające się w lipcu, kiedy to bursa wedle zwyczaju rozchodziła się po domach. Wówczas cała główna droga zapełniała się gramatykami, filozofami i teologami. Kto nie posiadał własnego schronienia, szedł do któregokolwiek z towarzyszy. Filozofowie i teologowie udawali się "na kondycję", to znaczy udzielali korepetycji dzieciom zamożnych obywateli i otrzymywali za to raz do roku nowe buty, a nieraz i na surdut. Cała ta czereda ciągnęła razem, pełnym taborem; warząc sobie strawę i nocując w polu. Każdy taszczył ze sobą worek, w którym znajdowała się jedna koszula i para onuc. Teologowie byli szczególnie oszczędni i gospodarni: żeby nie zedrzeć butów, zdejmowali je, wieszali na kiju i nieśli na plecach, zwłaszcza wtedy, gdy było błoto. Wówczas, podwinąwszy spodnie do kolan, nieustraszenie brodzili po kałużach. Kiedy tylko dostrzegali w pobliżu jakąś osadę, natychmiast zbaczali z głównej drogi, zbliżali się do najokazalszej chaty, stawali rzędem pod oknami i pełną piersią zaczynali śpiewać kantyk. Gospodarz chałupy, jakiś stary chłop-kozak, przysłuchiwał im się długo, podparłszy się obiema rękami, potem wzdychał gorzko i mówił do swojej żony: "Żonko! Pewnie, co rozumnie śpiewają; wynieś im słoniny i co tam jeszcze mamy!". I cała miska pierogów znikała we wnętrzu studenckiego worka. Porządny kawał słoniny, kilka pszenicznych bułek, a czasami i skrępowana kura, zajmowały miejsca obok. Pokrzepiwszy się takim zapasem, gramatycy, retorzy, filozofowie i teologowie kontynuowali wędrówkę. Jednakże im dalej szli, tym bardziej przerzedzała się ich gromada. Wszyscy prawie porozchodzili się po domach, zostawali tylko ci, których gniazda rodzinne leżały najdalej.
Pewnego razu, w czasie podobnej pielgrzymki, trzej seminarzyści zeszli z głównej drogi, z myślą, by w pierwszym napotkanym chutorze zaopatrzyć się w prowiant, worek bowiem już od dawna mieli pusty. Byli to: teolog Chalawa, filozof Choma Brutus i retor Tiberij Gorobiec.
Teolog był postawnym, barczystym mężczyzną i miał niezwykle dziwny zwyczaj: kradł wszystko, cokolwiek leżało w zasięgu jego wzroku. W przeciwnym razie charakter jego był wyjątkowo posępny i kiedy upijał się i chował w burzanie, całe seminarium musiało nieźle się natrudzić, żeby go tam odnaleźć.
Filozof Choma Brutus był człowiekiem wesołego usposobienia. Bardzo lubił wylegiwać się i palić fajkę. Jeśli już pił, to niezawodnie najmował muzykantów i odtańcowywał trepaka. Często kosztował grubego grochu, ale zawsze z filozoficznym nastawieniem, - mówiąc, że, co ma być, to będzie.
Retor Tiberij Gorobiec nie miał jeszcze prawa do noszenia wąsów, picia gorzałki i palenia fajki. Posiadał tylko osełedec i dlatego charakter jego w tym czasie mało jeszcze był rozwinięty; sądząc jednak po ogromnych guzach na czole, z którymi często pojawiał się w klasie, można było wnosić, iż będzie z niego tęgi wojak. Teolog Chalawa i filozof Choma często targali go za czub na znak swojej protekcji i używali w charakterze posła.
Był już wieczór, kiedy skręcili z głównej drogi. Słońce dopiero co zaszło i ciepło dnia czuć było jeszcze w powietrzu. Teolog i filozof szli w milczeniu, paląc fajki; retor Tiberij Gorobiec strącał kijem główki chwastów, rosnących na skraju drogi. Droga wiodła między rozrzuconymi kępami dębów i leszczyny, pokrywającymi łąkę. Łagodne zbocza i niewielkie pagórki, zielone i okrągłe jak kopuły, niekiedy przecinały równinę. Prześwitujące w dwóch miejscach pole z dojrzewającym żytem dawało znać, że wkrótce powinna pojawić się jakaś wieś. Minęła jednak godzina od czasu, gdy zauważyli zbożowe łany, a jeszcze nie widać było żadnych ludzkich siedzib. Zmierzch już całkiem poczernił niebo i tylko na zachodzie gasły ostatki purpurowej zorzy.
- Co u licha? - odezwał się filozof Choma Brutus - wydawało się, że zaraz będzie chutor.
Teolog pomilczał, rozejrzał się po okolicy, wsadził w usta swoją fajeczkę i ruszył w dalszą drogę.