Zapytany milczał, ale jego oczy powoli robiły się coraz większe. Otworzył w przerażeniu usta, ale nie zdążył krzyknąć. Mock mocno przycisnął jego ręce do oparć fotela, a Anwaldt błyskawicznym ruchem wepchnął mu chustkę prawie do gardła. Po kilku minutach przerażone oczy Maassa zgasły. Anwaldt wyjął knebel i zapytał:
– Dlaczego wydałeś mnie Turkowi, Maass? Kiedy cię przekupili? Dlaczego nie byłeś lojalny wobec barona von der Maltena? Jego wdzięczność i jego pieniądze zwolniłyby cię na całe życie z trudu szukania korepetycji. Ale ty lubiłeś korepetycje… Zwłaszcza z wyuzdanymi uczennicami…
Maass sięgnął po stojącą na stole butelkę „Jacka Danielsa” i prosto z butelki pociągnął spory łyk. Łysina pokryła się drobnymi kropelkami.
– Co według ciebie, Anwaldt, jest najważniejsze na świecie? – przestał się kamuflować wymyślonym nazwiskiem. Nie czekając na odpowiedź, ciągnął: – Najważniejsza jest prawda. Ale cóż ci po prawdzie, kiedy przeklinasz po nocach swoją palącą męskość, kiedy ruch bioder przechodzącej samicy burzy misterne piramidy wynikających z siebie wniosków i niewzruszone piętra sylogizmów. Spokój osiągniesz dopiero wtedy, gdy najbardziej renomowane periodyki naukowe zatęsknią za twoimi artykułami, a rozkoszne nimfy za twoim fallusem, który je co noc ujarzmia… Przeżyłeś to kiedyś, Anwaldt? Bo ja przeżyłem to przed szesnastoma laty we Wrocławiu, kiedy Kemal Erkin za pewną prostą ekspertyzę słał mi przed oczy nieodkryte rękopisy, a uległe hurysy pod nogi. Wiem, że one mnie nie kochały ani nie pożądały, ale cóż z tego? Wystarczy, że codziennie spełniały moje wszystkie zachcianki. Zapewniały mi spokój w pracy. Oto dzięki nim mogłem oderwać się od wściekłego i kapryśnego władcy ukrywającego się w moich lędźwiach. Nie myśląc o nim zająłem się nauką. Wydałem rękopis uważany za zaginiony i to odkrycie przyniosło mi światową sławę. Kiedy wyposażony przez Erkina w ogromną sumę i w fotokopię rękopisu, który uważano za zaginiony, uciekałem z Wrocławia, wiedziałem, że każda katedra orientalistyki otworzy się przede mną – znów pociągnął łyk whisky i skrzywił się lekko. – Wybrałem Nowy Jork, ale i tu mnie znaleźliście. Tylko powiedzcie mi: po co? Dla prymitywnej zemsty? Przecież jesteście Europejczykami, chrześcijanami… Gdzie wasze przykazanie o przebaczeniu?
– Mylisz się, Maass. I ja, i Anwaldt mamy wiele wspólnego z jezydami, a – ściślej mówiąc – po tym, co przeszliśmy, wierzymy w moc fatum – Mock otworzył okno i wpatrywał się w wielki neon reklamowy papierosów „Camel”. – A ty, Maass, wierzysz w przeznaczenie?
– Nie… – Maass roześmiał się pokazując śnieżnobiałe zęby. – Ja wierzę w przypadek. To on sprawił, że moja uczennica zapoznała mnie z Erkinem, to dzięki przypadkowi odkryłem, Anwaldt, twoje prawdziwe pochodzenie…
– Znów się mylisz, Maass – Mock wygodnie rozsiadł się na fotelu i rozłożył elegancką aktówkę. – Zaraz udowodnię ci istnienie fatum. Pamiętasz dwa ostatnie proroctwa Friedlandera? Pierwsze z nich w twoim tłumaczeniu brzmiało:
Mock chodził powoli po pokoju i dumnie wypinał potężną pierś.
– I widzisz, Maass? Ja jestem przeznaczeniem. Także twoim… Chcesz poznać moją interpretację ostatniego proroctwa? Oto ona:
Mock stanął na środku pokoju i wzniósł ramiona ponad głowę. Zastygł w tej pozie pogańskiego kapłana i donośnym głosem powiedział:
– Ja, Eberhard Mock, nieubłagane fatum, ja, Eberhard Mock, nadchodząca śmierć, zapytuję ciebie, synu, czyli wolisz upaść z tego piętra na ulicę, czy umrzeć od jadu tych małych skorpionów, jeszcze dzieci, skorpionich dzieci, lecz już z morderczą trucizną w ogonie?