– Ta instytucja chętnie przyjmowała do siebie wyższych oficerów Abwehry, gdzie przeszedłem pod koniec trzydziestego czwartego. Mówiłem ci o tym zresztą podczas odwiedzin w Dreźnie.
– Cholera, długo siedziałem w tym Dreźnie – Anwaldt uśmiechnął się gorzko.
– Bo przez te wszystkie lata nie było możliwości wyjazdu w bezpieczne miejsce… Wiedziałem od Bennerta, że wyszedłeś ze swojej choroby…
Anwaldt wstał gwałtownie, wylewając na podłogę resztki bulionu.
– Nie pomyślałem o Bennercie… On przecież wszystko o mnie wie…
– Opanuj się – z pokiereszowanej twarzy Mocka bił stoicki spokój. – Bennert nie piśnie nikomu ani słowa. Ma wobec mnie dług wdzięczności. Wyciągnąłem jego córkę spod gruzów. To jest pamiątka – dotknął twarzy. – Eksplodował niewypał i płonąca papa z dachu osmaliła mi trochę łeb.
Herbert przeciągnął się i wyjrzał przez okno: zobaczył milicjantów ciągnących jakiegoś pijanego cywila. Zrobiło mu się słabo.
– Mock, przecież teraz ja będę ścigany przez milicję za zabójstwo tego Turka, który leży martwy w mojej salce u Bennerta!
– Niezupełnie. Jutro wraz ze mną będziesz w Amsterdamie, a za tydzień w Stanach – Mock nie tracił panowania nad sobą. Wyjął z kieszeni małą karteczkę pokrytą mnóstwem cyferek. – To jest zaszyfrowana depesza od generała Johna Fitzpatricka, wysokiego funkcjonariusza CIA. Abwehra była przepustką do Stasi, Stasi zaś – do CIA. Wiesz, jaka jest treść tej depeszy: „Wyrażam zgodę na przyjazd do USA pana Eberharda Mocka wraz synem” – Mock wybuchnął śmiechem. – Ponieważ masz papiery na nazwisko Anwaldt, a nie mamy czasu na wyrabianie nowych, umówmy się, że jesteś moim dzieckiem nieślubnym…
Ale „nieślubnemu dziecku” wcale nie było do śmiechu. Odczuwał co prawda radość, ale mąciła mu ją ponura, smutna satysfakcja, jak po zakatowaniu znienawidzonego wroga.
– To już wiem, dlaczego pan mnie całe życie ochraniał. Chciał pan mieć syna…
– Gówno wiesz – Mock udawał oburzenie. – Psycholog-amator. Sam byłem mocno zanurzony w tę sprawę i boję się przede wszystkim o siebie. Zbyt cenię swój brzuch, aby czynić z niego domek dla skorpionów.
Obaj w to nie wierzyli.
XVIII
Hotel „Chelsea” przy pięćdziesiątej piątej ulicy był o tej nadrannej porze cichy i uśpiony. Mieszkali tutaj w większości stali rezydenci: komiwojażerowie i agenci ubezpieczeniowi, którzy w dni powszednie wcześnie chodzili spać, aby następnego ranka wyruszyć do pracy bez piasku w oczach i bez nieświeżego alkoholowego oddechu.
Z tej powszechnej zgody obyczajów wyłamywał się mieszkaniec szesnastego piętra, który wynajmował duży trzypokojowy apartament. Uważano go za pisarza. Pracował nocami przy dużym biurku, przedpołudnia odsypiał, popołudniami gdzieś wychodził, a wieczory często fetował w damskim towarzystwie. Dzisiejszy wieczór przedłużył się do trzeciej nad ranem. O tej właśnie godzinie z pokoju „literata” wyszła zmęczona dziewczyna w granatowej sukience z wielkim marynarskim kołnierzem. Zamykając drzwi, posłała całusa w głąb mieszkania i podeszła do windy. Kątem oka dostrzegła dwóch mężczyzn zbliżających się długim hotelowym korytarzem. Kiedy ją mijali, zadrżała. Jeden z nich straszył pełną blizn twarzą Frankensteina, drugi – płonącymi oczami fanatyka. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy znalazła się w towarzystwie sennego windziarza.
Mężczyźni podeszli do pokoju 16 F. Mock delikatnie zastukał. Drzwi uchyliły się nieznacznie. W szparze ukazała się starcza twarz.
Anwaldt chwycił za klamkę i z całej siły przyciągnął je ku sobie. Głowa starca dostała się między drzwi a framugę, stalowa ościeżnica miażdżyła ucho. Otworzył usta do krzyku, lecz momentalnie został zakneblowany chustką do nosa. Anwaldt puścił drzwi. Starzec stał w przedpokoju i wyciągał z ust prowizoryczny knebel. Opuchlizna nabrzmiewała na małżowinach. Anwaldt wymierzył szybki cios. Pięść rozgniotła ciepłe ucho. Starzec upadł. Mock zamknął drzwi, pociągnął napadniętego do pokoju i posadził go w fotelu. Dwa tłumiki wpatrywały się w niego uważnie.
– Jeden ruch, trochę wyższy ton, a zginiesz – Anwaldt starał się zachować spokój.
Mock tymczasem przeglądał książki stojące na biurku. Nagle odwrócił się i spojrzał drwiąco na bezbronnego człowieka.
– Powiedz, Maass, staje ci jeszcze? Ciągle, jak widzę, lubisz uczennice…
– Nie wiem, o czym pan mówi – Maass rozcierał piekące ucho. – Panowie mylą mnie z kimś innym. Jestem George Mason, profesor języków semickich z Columbia University.
– Zmieniliśmy się, co Maass. Mnie, Mocka, oskalpowała płonąca papa z dachu, a Herberta Anwaldta utuczyły kluski, ulubione danie w szpitalu wariatów – powoli przerzucał kartki na stole. – Tobie zaś obwisły policzki i wypadły resztki pięknych niegdyś kędziorów. Ale temperament został ten sam, co Maass?