– Ależ proszę, drodzy panowie, częstować się kawą. Mocna, słodka kawa jest znakomita na upały, o czym doskonale wiedzą Beduini. Może cygaro? Proszę sobie wyobrazić, że jest to jedyna rzecz, za którą tęskniłem na Saharze. Podkreślam: rzecz, nie osoba. Owszem, zabrałem ze sobą cały kufer cygar, ale okazało się, że jeszcze większymi ich amatorami były ludy Tibbu. Zapewniam panów, że sam widok tych ludzi jest tak przerażający, że chętnie oddajemy im wszystko, byleby ich tylko nie oglądać. Ja natomiast przekupywałem ich cygarami po to, aby wysłuchiwać rodowych i plemiennych opowieści. Przydały mi się one jako materiał do rozprawy habilitacyjnej, którą niedawno oddałem do druku – Hartner wypuścił potężny kłąb dymu i już zabierał się do prezentacji tez swojej dysertacji, gdy nagle Anwaldt zadał mu szybkie pytanie:
– Czy jest tam dużo robactwa, doktorze?
– Tak, dużo. Niech pan sobie tylko wyobrazi: zimna noc, poszarpane urwiska, ostre kominy nagich skał, piasek wgryzający się wszędzie, w rozpadlinach okrutni ludzie o twarzy diabla, otuleni w czarne szaty, a w świetle księżyca pełzające węże i skorpiony…
– Tak wygląda śmierć…
– Co pan powiedział, inspektorze?
– Przepraszam, nic. Opowiada pan, doktorze, tak sugestywnie, że poczułem powiew śmierci…
– Ja też go wielokrotnie czułem na Saharze. Na szczęście nie zmiótł mnie i dane mi było jeszcze ich ujrzeć – tu wskazał na szczupłą blondynkę i siedmioletniego może chłopca, którzy niespodzianie weszli do gabinetu.
– Przepraszam bardzo, ale pukałam dwukrotnie… – powiedziała kobieta z wyraźnym polskim akcentem. Mock i Anwaldt podnieśli się z foteli. Hartner z czułością patrzył na swoich bliskich. Pogładził po głowie chłopca, który widocznie onieśmielony, chował się za matkę.
– Nic nie szkodzi moja droga. Pozwól, że ci przedstawię jego ekscelencję pana dyrektora Eberharda Mocka, szefa Wydziału Kryminalnego Prezydium Policji oraz jego asystenta pana Herberta… Herberta…
– Anwaldta.
– Tak, pana asystenta kryminalnego Anwaldta. Panowie pozwolą, oto moja małżonka Teresa Jankewitsch-Hartner oraz mój syn Manfred.
Wymieniono ceremonialne ukłony. Panowie pochylili się nad piękną, smukłą dłonią pani Hartner. Chłopiec ukłonił się grzecznie i wpatrywał się w ojca, który przeprosiwszy swoich gości rozmawiał półgłosem z żoną. Pani Jankewitsch-Hartner budziła swą oryginalną urodą żywe, lecz nieco odmienne zainteresowanie obu mężczyzn:
Mock kierował się instynktem Casanovy, Anwaldt – kontemplacją Tycjana. Nie była pierwszą Polką, która zrobiła na nim takie wrażenie. Czasami łapał się na absurdalnej myśli, że przedstawicielki tej nacji mają w sobie coś magicznego. „Medea była Słowianką” – myślał w takich momentach. Patrząc na jej delikatne rysy, zadarty nosek i związane w węzeł włosy, słuchając jej zabawnie miękkiego „bitte”, starał się wypreparować z letniej sukienki szlachetny kontur ciała, zaokrągloną krzywiznę nogi, dumne wzniesienie piersi. Niestety, obiekt ich różnych, a może podobnych w gruncie rzeczy, westchnień pożegnał się i opuścił gabinet ciągnąc za sobą nieśmiałego chłopca. W drzwiach minęła się ze starym, zgarbionym bibliotekarzem, który obdarzył ją powłóczystym spojrzeniem, co nie uszło uwagi męża.
– Pokażcie no, Smetana, ten rejestr, który dźwigacie pod pachą – powiedział Hartner mało życzliwie. Bibliotekarz uczyniwszy to, co mu kazano, wrócił do swoich obowiązków, Hartner zaś zaczął studiować pochyłą gotycką kaligrafię Smetany.
– Tak, moi panowie… Maass od ponad tygodnia czyta wyłącznie czternastowieczny rękopis opatrzony tytułem
Hartner włożył okulary i przestał interesować się swoimi rozmówcami. Dochodzenie do czystej prawdy całkowicie wytłumiło jego pasję oratorsko-dydaktyczną. Całą uwagę poświęcił krwawemu napisowi i mrucząc coś do siebie stawiał pierwsze intuicyjne hipotezy. Mock i Anwaldt wstali i pożegnali uczynnego uczonego. Nie odpowiedział nic, zajęty już tylko swoimi myślami.
– Bardzo uprzejmy ten doktor Hartner. Na takim stanowisku ma na pewno wiele obowiązków. Mimo to skłonny jest nam pomóc. Jak to możliwe? – zapytał Anwaldt, widząc, że pierwsze jego słowa wywołały na twarzy Mocka dziwny uśmieszek.
– Drogi Herbercie, ma on wobec mnie dług wdzięczności. I to taki, że – zaręczam panu – nie spłaci go nawet najbardziej pracochłonną naukową ekspertyzą.
IX