Okazało się, że niezbyt długo. Po kwadransie Smolorz siedział przy tak wymarzonym zapoconym kuflu w mieszkaniu Mocka i czekał z pewnym niepokojem na opinię szefa. Opinia była natury raczej stylistycznej.
– Co to, Smolorz, nie umiecie prawidłowo i urzędowo formułować myśli – śmiał się w głos Kriminaldirektor. – Przecież w piśmie urzędowym piszemy „skłonność do napojów wyskokowych”, nie zaś „picie wódy”. No dobrze, dobrze, jestem z was zadowolony. A teraz idźcie do domu, muszę się zdrzemnąć przed pewną ważną wizytą.
Nowo mianowany dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej doktor Leo Hartner przeciągnął swój kościsty korpus i po raz setny przeklął w myślach architekta, który zaprojektował barokowy klasztor augustianów, obecnie okazały gmach Biblioteki Uniwersyteckiej przy Neue Sandstrasse. Błąd architekta polegał – według Hartnera – na usytuowaniu reprezentacyjnego pomieszczenia służącego obecnie jako gabinet dyrektorski od północnej strony, dzięki czemu w pokoju panował chłód, przyjemny dla wszystkich oprócz gospodarza. Jego niechęć do temperatur niższych niż 20 stopni Celsjusza miała swoje uzasadnienie. Ten znakomity znawca języków orientalnych wrócił przed kilkoma tygodniami z Sahary, gdzie przebywał prawie trzy lata badając języki i zwyczaje pustynnych plemion. Teraz rozpalony latem Wrocław dostarczał mu ulubionego ciepła, które kończyło się – niestety – na progu jego gabinetu. Grube mury – kamienne termoodporne bariery irytowały go bardziej niż mroźne saharyjskie noce, kiedy głęboki sen izolował go od panującego zimna. Teraz zaś tutaj – w zamkniętej przestrzeni swojego gabinetu – musiał działać, podejmować decyzje i podpisywać mnóstwo dokumentów zgrabiałymi rękami.
Panujący w pomieszczeniu chłód zgoła odmiennie działał na dwóch mężczyzn wygodnie rozpartych w skórzanych fotelach. Obaj oddychali pełną piersią i zamiast żaru i pyłu ulicy wdychali bakterie i zarodniki pleśni zrodzone na pożółkłych stronicach woluminów.
Hartner spacerował nerwowo po pokoju. W rękach trzymał kawałek tapety z „wersetami śmierci”:
– Dziwne… Pismo podobne jest do tego, jakie widziałem w Kairze w arabskich rękopisach z XI lub XII wieku – jego inteligentna szczupła twarz zastygła w namyśle. Krótko obcięte, siwe włosy jeżyły się na ciemieniu. – Ale nie jest to język arabski, jaki ja znam. Prawdę mówiąc, ten zapis wcale mi nie wygląda na semicki. No cóż, proszę mi to zostawić na kilka dni; możliwe, że złamię ten szyfr, kiedy pod pismo arabskie podłożę jakiś inny język… Widzę, że panowie jeszcze coś dla mnie mają. Co to za fotografie, panie, panie…
– Anwaldt. Są to kopie zapisków doktora Georga Maassa, które zostały przez niego samego określone jako przekład kroniki arabskiej Ibn Sahima. Prosilibyśmy pana dyrektora o więcej informacji na temat tej kroniki, jej autora, a także na temat tego tłumaczenia.
Hartner szybko przebiegł oczami tekst Maassa. Po kilku minutach jego wargi wykrzywiły się w uśmiechu politowania.
– W tych kilku zdaniach widzę wiele cech charakterystycznych dla naukowego pisarstwa Maassa. Ale na razie wstrzymam się z uwagami na temat tego przekładu, dopóki nie poznam tekstu oryginalnego. Musicie wiedzieć, moi panowie, że Maass znany jest ze swego fantazjowania, tępego uporu i ze swoistej
Hartner był typowym uczonym gabinetowym, który odkryć dokonywał w samotności, wyniki badań powierzał specjalistycznym periodykom, a euforię pioniera wykrzykiwał pustynnym piaskom. Po raz pierwszy od wielu lat widział przed sobą audytorium, które – choć nieliczne – słuchało uważnie jego wywodów. On sam, również z przyjemnością, wsłuchiwał się w swój głęboki baryton.
– Znam dobrze Maassa, Andreae i innych uczonych analizujących zmyślone dzieła, tworzących nowe teoretyczne konstrukcje, lepiących swych bohaterów z gliny własnych wyobrażeń. Dlatego, aby wyeliminować fałszerstwo ze strony Maassa, musimy sprawdzić, nad czym on w tej chwili pracuje: czy faktycznie przekłada jakieś starożytne dzieło, czy też sam je tworzy w czeluściach swej wyobraźni.
Otworzył drzwi i powiedział do swojego asystenta:
– Stahlin, poproście do mnie dyżurnego bibliotekarza. Niech weźmie ze sobą rejestr wypożyczeń. Sprawdzimy – zwrócił się do swoich gości – co czyta nasz anioł zagłady.
Podszedł do okna i zasłuchał się przez chwilę w okrzyki kąpiących się w Odrze chłopców, którzy tłumnie wylegli na trawiastą kępę naprzeciw katedry. Potrząsnął głową – przypomniał sobie o gościach.