– Ach, to ty, Hermann – spojrzał uważnie na szarą ze zmęczenia twarz szofera barona von der Maltena.
Hermann Wuttke jeszcze raz się ukłonił i wręczył Mockowi kopertę ze złotymi inicjałami barona. Mock trzykrotnie przeczytał list, włożył go starannie do koperty i mruknął do szofera:
– Poczekaj tu na mnie.
Po chwili wszedł do restauracji, niosąc podręczny sakwojaż. Zbliżał się do stolika piorunowany wzrokiem dwóch dam i rozpaczliwym spojrzeniem żony. Zaciskała mocno zęby, aby przełknąć gorycz rozczarowania. Wiedziała, że kończy się ich wspólny pobyt – jeszcze jedna nieudana próba ratowania małżeństwa z rozsądku. Nie musiał mieć przy sobie sakwojażu, aby poznała, że opuści za chwilę kurort, o którym marzył od lat. Wystarczyło, że spojrzała w jego oczy: zamglone, melancholijne i okrutne – takie jak zawsze.
Po dwugodzinnym spacerze po centrum miasta (Rynek i ciemne uliczki koło Blücherplatz zaludnione łotrzykami i prostytutkami), Anwaldt siedział w piwiarni Orlicha „Orwi” na Gartenstrasse niedaleko operetki i przeglądał menu. W karcie było mnóstwo gatunków kaw, kakao, wielki wybór likierów i piwo od Kipkego. Ale było też coś, na co miał szczególną ochotę. Złożył kartę, a kelner stał już przy nim.
Zażądał koniaku i syfonu wody mineralnej Deinerta. Zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła. Miękkie krzesła otaczały czwórkami ciemne stoły, ponad obitymi drewnem lamperiami wisiały kolorowe pejzaże z Karkonoszy, zielony plusz osłaniał dyskretne loże i gabinety, niklowane krany lały strugami pieniące się piwo w pękate kufle.
Śmiech, głośne rozmowy i obfite opary aromatycznego tytoniu wypełniały restaurację. Anwaldt przysłuchiwał się uważnie rozmowom klientów i starał się odgadnąć ich zawody. Jak się łatwo zorientował, byli to głównie drobni fabrykanci i właściciele dużych firm rzemieślniczych sprzedający swe wyroby we własnych przywarsztatowych sklepach. Nie brakowało też ajentów, drobnych urzędników i studentów z oznakami swoich burszowskich stowarzyszeń. Po lokalu przechadzały się i uśmiechały jaskrawo ubrane kobiety. Omijały jednak stolik Anwaldta z niewyjaśnionej dla niego przyczyny. Poznał ją dopiero spojrzawszy na marmurowy blat: oto na serwetę haftowaną w trzebnickie kwiaty wygramolił się czarny skorpion. Wykonywał szybkie ruchy zakrzywionym odwłokiem, kierując w górę swój jadowity kolec. Bronił się w ten sposób przed szerszeniem, który usiłował go zaatakować.
Policjant zamknął oczy i próbował zapanować nad wyobraźnią. Ostrożnie wymacał dłonią znajomy kształt butelki, która przed chwilą znalazła się na stole. Odkorkował ją i uniósł ku ustom – wargi i przełyk przyjemnie parzyło roztopione złoto. Otworzył oczy: potwory ze stołu zniknęły. Śmiać mu się teraz chciało z tych lęków: z pobłażliwym uśmiechem patrzył na paczkę papierosów „Salem”, na której widniał rysunek dużej osy. Napełnił baniasty kielich z cienkiego szkła i wypił duszkiem. Zaciągnął się papierosem. Alkohol, wzmocniony potężną dawką nikotyny, przenikał do krwi. Syfon bulgotał przyjaźnie. Zaczął nasłuchiwać rozmów przy sąsiednich stolikach.
– Panie Schultze, niech się pan nie przejmuje… Mało to złego spotyka człowieka na tym świecie? Naprawdę, panie Schultze… – bełkotał jakiś jegomość z przyklejonym do ciemienia melonikiem. – Mówię panu: ani dnia, ani godziny… Taka jest prawda… Bo weź na ten przykład ostatni wypadek. Tramwaj skręcał z Teichstrasse w Gartenstrasse koło piekarni Hirschlika… I walnął, mówię panu, w dorożkę jadącą na dworzec… Drań fiakier przeżył, a zginęła kobieta z dzieckiem… Tak ich, świński ryj, zawiózł… Na tamten świat… Nikt nie zna dnia ani godziny… Ani ja, ani pan, ani ten, ani tamten… Te, poharatany, co się tak gapisz?
Anwaldt spuścił wzrok. Zasyczał poirytowany syfon. Podniósł obrus i zobaczył dwa spółkujące szerszenie, które splotły swe odwłoki. Szybko wygładził biel obrusa, który zamienił się w prześcieradło. Tym to prześcieradłem przykryto bankiera Schmetterlinga sczepionego bolesnym węzłem ze śliczną gimnazjalistką Erną.
Wypił dwa kieliszki koniaku pod rząd i spojrzał w bok, unikając wzroku pijanego grubasa, który wyjawiał panu Schultzemu wiedzę tajemną o życiu.
– Co? Pod pomnikiem „Walki i Zwycięstwa” na Königsplatz? Tam, powiadasz, przychodzą? Na ogół służące i bony? Masz rację – to wyjątkowa sytuacja. Nie musisz zalecać się i puszyć. One chcą od ciebie tylko tego, czego ty od nich… – chudy student pił „Beaujolais” wprost z butelki i wpadał w coraz większe podniecenie. – Tak. To jasna sytuacja. Podchodzisz, uśmiechasz się i zabierasz ją do siebie. Nie tracisz pieniędzy ani honoru. Ech, co tam konkurencja ze strony żołnierzy!… Przepraszam, czy ja skądś pana znam?