Kimberley, którą tylko Jim tak nazywał, bo wszyscy inni zwracali się do niej po prostu Kim, była studentką Tulane University. Studiowała na ostatnim roku prawa; ostatnio czytał w uniwersyteckiej gazetce, że była absolutnie najlepszą studentką w historii tego wydziału, a na wydziale było około 6 tysięcy studentów. Wszyscy, którzy ją znali, wiedzieli, że to nie efekt pomocy ojca, znanego chirurga i jednocześnie rektora Akademii Medycznej przy Tulane.
Ojciec Kim kochał ją bardzo, ale na swój sposób, w pośpiechu, w tych nielicznych wolnych chwilach między dyżurami w klinice, wykładami, kongresami, podróżami służbowymi i projektami, w których uczestniczył. Kochał ją na tyle, aby jedynie dla niej trwać w białym małżeństwie z kobietą, która zdradziła go już w trakcie podróży poślubnej i najbardziej przywiązana była do jego kart kredytowych oraz jego kolegów chirurgów plastycznych. Odkąd jego brat, też znany chirurg, popełnił samobójstwo, gdy wyszło na jaw, że handluje organami do transplantacji, została mu tylko Kim. Jego genialna Kim, z której był dumny i dla której szczegółowo zaplanował już całą przyszłość. W teraźniejszości, tymczasem nie mając dla niej czasu, uspokajał swoje sumienie, kupując jej drogie samochody.
Kim była niezwykle inteligentna, zdolna, pracowita i wszystko zawdzięczała sobie. Ojcu – poza samochodami – zawdzięczała co najwyżej swoje geny, i to tylko ich część. Dlatego ci sami, którzy ją znali, z niedowierzaniem przyjmowali do wiadomości, że Kim jest „kobietą Jima". Tego Jima, który jest wprawdzie po czterech semestrach Harvardu, ale także po czterech latach więzienia w Baton Rouge, gdzie odsiedział właśnie dwie trzecie swojej kary za handel narkotykami i wyszedł przedterminowo, i to pod wieloma warunkami, za dobre sprawowanie.
Facet ze zniszczoną przeszłością i teraźniejszością niszczejącą każdego roboczego dnia w wykopach wielkich budów za 6 dolarów za godzinę. Przeszłość była tak druzgocząca, że napominanie o czterech semestrach architektury w Harvardzie nie robiło wrażenia na potencjalnych pracodawcach Jima. Skutkiem tego zdołał ich przekonać do siebie niewielu i to tylko tych, którzy mieli do zaoferowania kopanie dołów pod wielkie budowy w Nowym Orleanie i okolicy.
Oczywiście frustrowało go to, dręczyło i wpędzało w depresje. Czasami było mu tak źle i beznadziejnie, że każdy poranek – poranki są najgorsze dla ludzi dotkniętych depresją -jawił mu się kontynuacją egzekucji z poprzedniego dnia. Te depresje osiągały taki poziom, że musiał wydobywać się z nich, chociaż wiedział, co ryzykuje, także za pomocą kokainy.
Z takim właśnie mężczyzną sypiała dziewczyna z jednego z najlepszych domów w Nowym Orleanie, jedyna córka rektora Akademii Medycznej Tulane, nieprzeciętnie inteligentna, przeciętnie atrakcyjna przyszła adwokatka, która chciała się specjalizować, co dodawało specyficznego smaczku temu romansowi, w prawie dotyczącym handlu narkotykami. Wielu, którzy ją znali, nie mieściło się w głowie, że genialna Kim mogła zafascynować się takim skończonym już we wstępnych eliminacjach ćpunem, jakim w opinii większości był Jim.
Ale ci, którzy nie mogli tego pojąć, nie mieli po prostu wszystkich danych.
Nie wiedzieli na przykład, że Kim zamiast tych wszystkich zasranych, idiotycznych, kosztujących majątek samochodów od ojca wolałaby jeden pocałunek na dobranoc.
Chociaż raz w tygodniu i chociaż we śnie.
Bo choć on tego nie wiedział, ona nigdy nie zasypiała, póki nie wrócił do domu. Leżąc w łóżku, przytulona do ukochanego małego pluszowego misia koala, którego kupił jej, gdy kiedyś zabrał ją z sobą do Sydney, czekała, aż zaparkuje samochód, przejrzy pocztę leżącą na stoliku w salonie, weźmie prysznic w łazience dla gości na parterze, aby nie budzić żony, i cicho pójdzie do sypialni. Gdy przechodził koło drzwi jej pokoju, martwiała w nadziei, że wejdzie do niej. Od dawna już tego nie robił. Co wieczór czekała, ale on nie przychodził i co wieczór ten miś koala z uchem mokrym od jej łez stawał się coraz bardziej obcy.
Którejś nocy – znała już wtedy Jima – gdy znowu czekała, a on znowu nie przyszedł, wstała z łóżka, zeszła do kuchni i elektrycznym nożem do krojenia chleba odcięła głowę misiowi z Sydney.
Nawet nie płakała przy tym. Musiała tylko zwymiotować.
Rano, gdy ojciec wstał i zszedł do kuchni, żeby przygotować sobie poranną kawę, dwie części misia koala ciągle jeszcze leżały przy ostrzu elektrycznego noża do krojenia chleba.
Jim nie dałby jej nawet pluszowego misia, bo nie robił prezentów nikomu, ale też nie pozwoliłby jej nigdy zasnąć, nie pocałowawszy na dobranoc. Poza tym potrafił przyjść do niej nocą lub nad ranem i przynieść jej białe róże, bo nagle poczuł, „że dawno nie dał jej kwiatów". Były zawsze białe i zawsze dostawała je nocą. Zostawał wtedy u niej do świtu i robił z nią wszystkie te cudowne rzeczy, które tylko on potrafił.
Dlatego odkąd pokochała Jima, nie budzi się już w nocy z tego przerażającego snu, w którym miś koala z Sydney ma głowę jej ojca.