Była sobota, tuż przed północą, w pustym centrum komputerowym; mogła dzwonić tylko jego żona. Nie miał ochoty odbierać. Był potwornie zmęczony, łzawiły mu oczy od patrzenia w trzy monitory, czuł ten znany wewnętrzny niepokój, który go nachodził zawsze, gdy wypił więcej niż dziesięć kaw i spalił dwie paczki papierosów. Był w takim nastroju, że absolutnie nie miał ochoty wysłuchiwać jej pretensji dwa razy, teraz przez telefon i potem w domu, gdy tylko wejdzie do mieszkania. Po raz kolejny dowie się, że „nigdy go nie ma w domu", że „Ania zapomniała już dawno, jak wygląda", że „ma się ożenić z tymi cholernymi komputerami" oraz że „oni i tak nigdy tego nie docenią". On oczywiście jej nie powie, że musiał tu przyjść, bo to ważny projekt, bo obiecał szefowi, bo oni tam w Kalifornii czekają i nie muszą wiedzieć, że padł im tu w Hamburgu Internet na dwie doby, przez co on był odcięty od świata jak Eskimosi na dryfującej krze i nie mógł zrobić tego wczoraj.
Nagle poczuł ogromną wściekłość.
W zasadzie dlaczego nie miałbym jej tego w końcu raz powiedzieć? – pomyślał.
On sobie tu żyły, a ona… Wrócił gwałtownie do telefonu, chcąc jej to wszystko wykrzyczeć. Podniósł słuchawkę. To był Jakub.
– Jacek, zdejmij mi ten e-mail z serwera w Poznaniu, proszę. To dla mnie ważne – powiedział tym swoim cichym, zawsze trochę smutnym i zachrypłym głosem.
Jeśli dzwoni przed północą w sobotę, po pięciu latach i zaraz po „dobry wieczór" mówi takie zdanie, to musi to być dla niego bardzo ważne.
Nie pytał o nic, wziął tylko adres serwera, adresata tego e-maila i upewnił się, do kiedy ma czas na jego „zdołowanie".
– Do poniedziałku, do szóstej rano – usłyszał, – Możesz mi dać wiadomość na pager, gdy ci się uda lub nie uda?
– Jakub, nawet nie wątp w to, że się uda. Daj mi numer twojego pagera.
– Jak czuje się Ania? – zapytał.
Gdy tylko usłyszał, że doskonale i że często pyta o niego, odłożył słuchawkę.
Zawsze pojawiał się tylko na chwilę, burzył wszystko i znikał.
Przeważnie na lata.
Wszystko wróciło do niego jak dzienny sen, które mu się ostatnio często zdarzają po czerwonym winie.
Ale to nie sen.
Jakub był niezwykłym kawałkiem jego przeszłości.
Znali się z technikum. Podziwiał go od początku. Za ten jego mózg i tę wytrwałość. W zasadzie wszyscy go podziwiali, ale oczywiście nikt mu tego nigdy nie powiedział. Mózg nie był w tej szkole właściwym mięśniem do podziwiania, przynajmniej otwarcie, a on innych mięśni nie miał i na dodatek był najmniejszy w szkole. Zawsze jakiś taki zamyślony, trochę smutny. I wciąż dostawał te listy od matki. Codziennie.
Już choćby dlatego uwielbiali robić mu straszne świństwa. Czasami podkradali te listy, otwierali i czytali na głos.
Co może być w listach matki, która tęskni?
Stał wtedy bezradny, taki bezgranicznie cierpiący, nic nie mówił, tylko zaciskał pięści i patrzył na nich pełnym nienawiści i bezsilności wzrokiem.
Nie mógł im nic zrobić. Bo nie miał żadnych mięśni oprócz mózgu i oni to wiedzieli.
Ale po trzeciej klasie, po wakacjach, wrócił zupełnie zmieniony. Urósł ogromnie. Nagle był tak samo duży jak wszyscy inni.
Pamięta bardzo dokładnie to zdarzenie.
Ktoś w trakcie niedzielnego obiadu w internatowej stołówce głośno zakładał się, czy matka Jakubka wzięła pożyczkę od poczty na te wszystkie znaczki. Wszyscy zaczęli się śmiać. Jakub spokojnie wstał – miał iskierki w oczach i tak dziwnie się uśmiechał – podszedł do tego, który to powiedział, przeprosił wszystkich przy stole i walnął jego głową z całej siły w talerz z rosołem. Pamięta jak dzisiaj, jak ta resztka rosołu, co została w talerzu, robiła się powoli czerwona od krwi…
Wszyscy zamilkli i patrzyli, a on wyciągnął tę głowę z rosołu i poniżył nieszczęśnika jeszcze bardziej, wycierając mu pokrwawioną twarz serwetką, po czym wyszedł bez słowa.
To było piękne…
Nie pamięta, żeby ktokolwiek później komentował jeszcze te listy.
Po tym incydencie Jakub nagle zaczął istnieć. Gdy coś mówił, słuchali go jak wszystkich innych, gdy zapalali papierosy, on też był częstowany (co dotychczas nigdy się nie zdarzało), gdy szli na potańcówki do dziewczyn w liceum medycznym, zabierali go ze sobą.
Chodził z nimi, chociaż nigdy nie tańczył. Siedział zawsze w tym samym ciemnym kącie, nigdy nic nie mówił i tylko patrzył zamyślony.
Kiedyś jednak podczas jednej z potańcówek stało się coś niezwykłego.
Jedna z nawiedzonych polonistek z liceum medycznego, chcąc urozmaicić karnawałową zabawę (a tak naprawdę rozdzielić te pary, które zaczęły się do siebie za bardzo tulić w tańcu), zorganizowała festiwal poetycki. Na podwyższeniu przypominającym scenę recytowano wiersze. Miało to atmosferę konkursu, którego celem było wyłonienie osoby, która wyrecytuje z pamięci najdłuższy tekst.