Chirurdzy są dla mnie absolutną elitą medycyny. To artyści. Według mnie są bardziej niż inni lekarze właścicielami pomarszczonych mózgów i demonicznych rąk, które decydują o życiu i śmierci. Nic dziwnego, że to chirurdzy wśród wszystkich i tak zestresowanych w Polsce lekarzy najczęściej umierają na marskość zalanej alkoholem wątroby, uzależniają się od wszelkich opiatów lub po prostu skalpelem, gdy już nie mogą wydobyć się z depresji, podcinają sobie żyły. Tak było wtedy, w prehistorycznych dla Ciebie czasach stanu wojennego, i tak jest teraz. Wątrobę katują tym samym alkoholem, bo oni zawsze mieli dolary na Pewex lub Pewex przychodził do nich w torbach pacjentów, opiaty były i są pod ręką, a jak nie, to wiadomo, gdzie jest klucz do tej „przeszklonej szafy", a żyłom jest obojętne, czy tną je skalpele z enerdowskiego Drezna, czy z Frankfurtu nad Menem, gdzie przeniesiono po upadku muru tę drezdeńską fabrykę, zwalniając po drodze trzy czwarte załogi. „Bogaci" chirurdzy w wolnej Polsce mają dokładnie tę samą statystykę.
Wieczorem pierwszego dnia zjazdu chirurdzy mieli tak zwany bal chirurgów. Nazwanie tej libacji balem było prowokacyjną i raczej ekscentryczną przesadą. Tyle wódki na żadnym zjeździe nie widziałem. Ze względu na swoje przekonania polityczne nie bywałem na żadnych prawdziwych „zjazdach", ale i tak nie mogłem sobie wyobrazić, żeby partyjni mieli lepsze wątroby i żeby można było gdziekolwiek wypić jeszcze więcej.
Poza tym, mnie przynajmniej, bal kojarzy się z kobietami. Chirurgom nie. Wśród zameldowanych uczestników zjazdu było tylko 6 kobiet na prawie 800 uczestników. Na dodatek i tak przyjechały tylko dwie, a chirurdzy nie przywożą, tego uczą już na pierwszym roku medycyny i to nawet dentystów, na zjazdy swoich żon, konkubin ani narzeczonych. Przy „przypisanych" kobietach nie można pić do rana i bez wyrzutów sumienia. Tego dowiedziałem się od, trzykrotnie rozwiedzionego notabene, chirurga, siedzącego obok mnie przy jednym ze stolików w trakcie tego „balu".