Teraz dopiero zaalarmowałem Bessa, równocześnie kontrolując automaty strażnicze i puszczając w ruch bęben pamięciowy, żeby zapoznać się z wydarzeniami. W tym samym ułamku sekundy okna statku i ekrany przeszył upiorny błysk. Natychmiast zawtórował mu grzmot, od którego w ściankach rakiety obudził się wysoki, śpiewny rezonans. Kiedy odzyskałem zdolność widzenia, moją pierwszą myślą było, że w polu siłowym, chroniącym zaimprowizowaną bazę, musiała powstać jakaś luka. Sprawdziłem to natychmiast, ale wszystkie wskaźniki stały spokojnie na pozycjach roboczych. Brzęczek alarmu ucichł. Oślepił mnie nowy błysk, po którym statkiem wstrząsnął kolejny łoskot, jakby waliły się góry. I jeszcze jeden błysk. Odruchowo nasunąłem na ekrany osłony przeciwsłoneczne i wtedy dopiero zrozumiałem, że to po prostu burza.
Jak okiem sięgnąć, niebo stało w ogniu. Pioruny i błyskawice zlewały się z sobą, rozświetlając firmament ciągle nowymi wybuchami, których ogniska zdawały się być rozrzucone nad całą półkulą globu. Nie była to z pewnością poczciwa, lokalna burza, jaką człowiek na Ziemi przyjmował z westchnieniem ulgi.
Sygnał alarmu uderzył jeszcze raz z głośników, drżał w powietrzu kilkanaście sekund i umilkł. Co, u licha? Przecież automatów strażniczych nie mogła zaniepokoić burza, niechby nie wiem jak rozległa…
Usłyszałem szum, który przebił się nawet przez ściany statku, a następnie wysoki gwizd, podobny do odgłosu startującej małej rakiety. Zaraz potem gwizd opadł, przechodząc w ponure, basowe wycie. Równocześnie strzałki poboru mocy przesunęły się w okienkach wskaźników. Sytuacja zaczynała być poważna. Ktoś lub coś usiłowało przedrzeć się przez otaczające statek pole…
Pomyślałem o oceanie, wzburzonym szalejącą burzą, i sprawdziłem łączność z aparatami, ukrytymi w stoku wydmy. Były dostatecznie wysoko, by pozostawać poza zasięgiem fal… ale fal, których zwyczaje mogłem przewidzieć. Nie spodziewałem się takiej burzy…
Aparaty były jednak w porządku. W ułamkach sekund pomiędzy wyładowaniami usiłowałem wypatrzeć coś przez obiektywy kamer, na ekranach; wreszcie gołym okiem. Na próżno. Reflektorów mimo wszystko wolałem nie zapalać. Jak długo się da, nie zaprzepaszczę trudu, który włożono, by zamaskować moją zaimprowizowaną rezydencję.
I nagle nastała cisza. Jeden jedyny krzaczasty rozbłysk rozmył na mgnienie aparaturę przed moimi oczami, po czym ciemność zaczęła powoli ustępować. Niebo i okolica z czarnych stały się granatowe, następnie szare, wreszcie ujrzałem zarysy wydm, wzburzony ocean, moje własne automaty, brzegi płytkiego wąwozu, w którym stałem. Wtedy dopiero rzuciłem okiem na zegarek i zrozumiałem że nie przespałem, jak poprzednio, całego dnia. Dochodziła zaledwie piąta po południu. To tylko burza sprowadziła na ten obcy świat przedwczesny wieczór.
Kiedy pojaśniało na dobre, postanowiłem wyjść. Agregaty stymulujące pole siłowe pobierały już zwykłą moc, wszystkie urządzenia działały normalnie, łączność zarówno z Bessem jak i moimi własnymi automatami przebiegała bez zakłóceń, słowem sielanka. Na wszelki wypadek zabrałem jednak z ładowni janusa i, pilotując go zdalnie falami radiowymi, utrzymywałem w odległości dziesięciu metrów za sobą.
Nie uszedłem daleko. Natychmiast po opuszczeniu chronionej strefy moje stopy ugrzęzły w jakiejś galaretowatej masie, jakby w czasie burzy morze wyrzuciło daleko w ląd miliardy wielkich meduz. Rozejrzałem się. Jak okiem sięgnąć, cała powierzchnia ziemi pokryta była metrową co najmniej warstwą tej idiotycznej żelatyny. Zrozumiałem, czemu automaty potrzebowały więcej mocy niż normalnie. Jej pobór musiał w pewnym momencie przekroczyć dopuszczalne granice, skoro komputer postanowił zaalarmować załogę.
Postałem kilka minut, przyglądając się miejscu, gdzie moje nogi ginęły z pola widzenia, grzęznąc w spadłej z nieba galarecie, po czym zawróciłem i nie bez uczucia ulgi wyszedłem na suchy grunt, Poleciłem automatom zbadać zaścielającą ląd substancję i ze zdumieniem przyjąłem do wiadomości, że mam do czynienia z czymś naprawdę bardzo podobnym do najzwyczajniejszej żelatyny. Wtedy przypomniałem sobie, co już bardzo, bardzo dawno temu pisano o tak zwanych piorunach kulistych, jak wtedy je nazywano, i towarzyszących im zjawiskach „lądowania” na Ziemi ogromnych bryj lodu, martwych zwierząt czy właśnie substancji zbliżonej do żelatyny. Jeżeli wyjaśnienie tego, co leżało przed moimi oczami, było tak proste jak tamtych fenomenów, to nie miałem czym
zawracać sobie głowy. Co nie zmieniało faktu, że owa pokrywająca ląd trzęsiączka wydała mi się w najwyższym stopniu obrzydliwa. Na szczęście topniała dosłownie w oczach, jak śnieg rzucony na rozgrzany piasek, i tak samo szybko wsiąkała w ziemię. Nie upłynęło piętnaście minut, a krajobraz wrócił do swojego zwykłego wyglądu. Stłamszona galaretą roślinność odetchnęła i na powrót przybrała postać jedwabistego, długiego i zmierzwionego futra.