A potem, w kinematografie, zrobiło się tłoczno i gorąco. Bardzo długo w milczeniu, bez muzyki, prześlizgiwały się przez ekran podkolorowane reklamy – fortepiany, suknie, perfumy. Wreszcie orkiestra zagrała i zaczął się dramat. Ludmiła była niezwykle wesoła. Zaprosiła też Klarę, gdyż wyczuwała, że przyjaciółce podoba się Ganin, i chciała sprawić przyjemność zarówno jej, jak sobie, pragnęła pochwalić się swoim romansem i umiejętnością ukrywania go. Klara zaś zgodziła się pójść, bo wiedziała, że Ganin zamierza w sobotę wyjechać, i dziwiła się tylko, że Ludmiła wydawała się o tym nie wiedzieć, albo też – sądziła – umyślnie nic nie mówi, a wyjadą razem.
Ganina, siedzącego między nimi, irytowało, że Ludmiła, jak większość kobiet jej typu, przez cały film mówiła o czymś innym, przechylając się przez jego kolana ku przyjaciółce i owiewając go za każdym razem zimnym, niemile znajomym zapachem perfum.
Tymczasem film był zajmujący i doskonale zrobiony.
– Pani Ludmiło – nie wytrzymał wreszcie Ganin – proszę nie szeptać. Niemiec za mną już się złości.
W ciemności spojrzała na niego szybko, odchyliła się, popatrzyła na połyskujący ekran.
– Nic nie rozumiem, to jakaś zupełna bzdura.
– Skoro wolała pani rozmawiać – powiedział Ganin – nic pani nie rozumie.
Na ekranie panował świetliście popielaty zamęt: primadonna, która popełniła kiedyś nieumyślne zabójstwo, nagle, grając w operze rolę zbrodniarki, przypomniała sobie o tym i wytrzeszczając ogromne, niewiarygodne oczy, upadła na wznak na scenę. Powoli przez ekran przesunęła się widownia; publiczność klaszcze, loże i parter wstają w ekstatycznym aplauzie. I Nagle Ganinowi zwidziało się coś mgliście i przykro znajomego. Z niepokojem przypomniał sobie prymitywnie sklecony parter, siedzenia i bariery lóż, pomalowane na złowieszczy fiolet, leniwych robotników, którzy nonszalancko i obojętnie, niczym błękitne anioły, przestępowali wysoko w górze z belki na belkę lub nacelowywali oślepiające wyloty jupiterów na cały pułk Rosjan spędzonych do ogromnej szopy i filmowanych w stanie zupełnej niewiedzy o całości fabuły. Przypomniał sobie młodych mężczyzn w znoszonych, ale świetnie uszytych ubraniach, twarze pań we fioletowych smugach charakteryzacji i tych prostodusznych wygnańców, staruszków i niepozorne panienki, których sadowiono w głębi, ażeby wypełnili tło. Wnętrze tej zimnej szopy przeistoczyło się teraz na ekranie w zaciszny teatr, rogoża stała się aksamitem, a nędzarski tłum – publicznością teatralną. Wytężył wzrok: z przejmującym dygotem wstydu odnalazł siebie wśród tych ludzi klaszczących na komendę i przypomniał sobie, jak polecono im wszystkim patrzeć prosto przed siebie na domniemaną scenę, na której nie było żadnej primadonny, a na pomoście wśród lamp stał ktoś rudy i gruby, bez marynarki, i wrzeszczał w tubę aż do ogłupienia.
Sobowtór Ganina też stał i klaskał, tam, obok czarnobrodego, bardzo efektownego pana ze wstęgą przez biały gors. Tamten trafiał zawsze do pierwszego rzędu dzięki tej właśnie bródce i wysztywnionej koszuli, podczas przerw zaś pojadał kanapki, a potem, po zdjęciach, nakładał na frak mizerne paletko i jechał do domu, do odległej dzielnicy Berlina, gdzie pracował w drukarni jako zecer. Ganin zaś doznawał w owej chwili nie tylko uczucia wstydu, ale szybkości uchodzenia, niepowtarzalności ludzkiego życia. Tam, na ekranie, jego szczupła sylwetka, ostra, zwrócona ku górze twarz i klaszczące ręce zatracały się w szarym wirze innych sylwetek, a w chwilę później sala, obróciwszy się jak okręt, znikła, i teraz pokazywano niemłodą, światowej sławy aktorkę, bardzo zręcznie udającą martwą młodą kobietę. “Nie wiemy, co czynimy" – ze wstrętem pomyślał Ganin, nie patrząc już na ekran.
Ludmiła znów szeptała z Klarą – coś o jakiejś krawcowej, materiale – dramat zbliżał się do finału i Ganin czuł się śmiertelnie znudzony. Gdy po kilku minutach przeciskali się do wyjścia, Ludmiła przytuliła się do niego i szepnęła:
– Kochanie, zadzwonię jutro o drugiej…
Ganin i Klara odprowadzili ją do domu, a potem razem poszli w stronę pensjonatu. Ganin milczał, Klara zaś w udręce szukała tematu do rozmowy.
– Podobno wyjeżdża pan w sobotę? – zapytała.
– Nie wiem, sam nie wiem… – chmurnie odpowiedział Ganin.
Szedł i myślał o tym, że oto teraz jego cień będzie wędrował z miasta do miasta, z ekranu na ekran, że nigdy nie dowie się, jacy ludzie będą go oglądać i jak długo będzie się poniewierał po świecie. I kiedy potem położył się do łóżka i słuchał pociągów, przenikających na wskroś przez ten ponury dom, w którym mieszkało siedem rosyjskich zatraconych cieni, całe życie wydało mu się seansem filmowym, podczas którego obojętny statysta ani wie, w jakim uczestniczy widowisku.