Zaraz potem Chyżwar ruszył w moją stronę… a raczej przestał być tam, zjawił się zaś tutaj, nie dalej niż metr ode mnie, i otoczył mnie czworgiem ramion z płynnej, srebrzystej stali, o przypominających sztylety, sterczących we wszystkie strony ostrzach. Łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami, ale właściwie niezdolny do nabrania normalnego oddechu, ujrzałem zniekształcone odbicie swojej bladej, przerażonej twarzy, tańczące na metalowej skorupie otaczającej tors potwora.
Przyznaję jednak, iż w głębi duszy czułem raczej zachwyt niż strach. Na moich oczach działo się coś niewytłumaczalnego. Choć uformowany według zasad jezuickiej logiki i zahartowany w lodowatej kąpieli nauki, w jednej chwili zrozumiałem naturę obsesji od niepamiętnych wieków towarzyszących nawet najgłębiej wierzącym ludziom: podniecający dreszcz egzorcyzmów, oszałamiający wir derwiszowego tańca, marionetkowy rytuał tarota, niemal erotyczną wymowę seansu spirytystycznego, przemawianie wieloma różnymi językami naraz i trans gnostyków zen. W okamgnieniu pojąłem, iż afirmacja demonów lub odwoływanie się do pomocy Szatana może stanowić część składową kultu ich mistycznej antytezy, czyli Boga Abrahama.
Bardziej czując to wszystko niż myśląc, czekałem na śmiertelny uścisk, drżąc z lęku i oczekiwania niczym dziewica przed nocą poślubną.
Chyżwar zniknął.
Nie było żadnego grzmotu, smrodu siarki ani nawet naukowo uzasadnionego świstu powietrza wypełniającego pustą przestrzeń. W jednej chwili potwór był tutaj, otaczając mnie dziwnie urokliwym ostrokołem kolczastej śmierci, w następnej zaś już go nie było.
Oszołomiony, stałem nadal bez ruchu, mrugając głupawo. Alfa podniósł się z klęczek, zbliżył się do mnie i rozpostarł ramiona w żałosnej parodii gestu Chyżwara. Spoglądając na jego pustą, nieruchomą twarz można było łatwo odnieść wrażenie, że nie zdawał sobie sprawy z obecności przerażającej istoty. Wykonał niezręczny ruch, którym chciał chyba objąć labirynt, ściany jaskini i lśniące na niej krzyże.
– Krzyżokształt – powiedział Alfa.
Trzy Dwudziestki i Dziesiątka wstali, podeszli bliżej i ponownie uklękli. Przez jakiś czas spoglądałem na ich spokojne twarze, po czym także ukląkłem.
– Będziesz szedł drogą krzyża do końca swoich dni – odezwał się ponownie Alfa. Zabrzmiało to jak część jakiejś litanii. Pozostali powtórzyli jego słowa z rytmicznym, melodyjnym zaśpiewem. – Będziesz należał do krzyżokształtu do końca swoich dni – ciągnął Alfa. Bikurowie powtórzyli to jak echo, on zaś wyciągnął rękę i oderwał od ściany jeden krzyż, mniej więcej dziesięciocentymetrowej długości. Przywiązał go do krótkiego sznurka i podniósł wysoko nad głowę. – Będziesz należał do krzyżokształtu teraz i na zawsze.
– Teraz i na zawsze – zawtórowali Bikurowie.
– Amen… – szepnąłem.
Beta pokazał mi gestem, że mam rozsunąć szatę na piersi. Kiedy to zrobiłem, Alfa zawiesił mi na szyi świecący krzyżyk. Wydawał się zupełnie zimny, a jego tylna strona była idealnie gładka.
Bikurowie podnieśli się z klęczek i jakby nigdy nic ruszyli w kierunku wyjścia z labiryntu. Upewniłem się, iż żaden z nich mnie nie obserwuje, po czym chwyciłem krzyż i przyjrzałem mu się dokładnie. Rzeczywiście, był zimny i nieruchomy. Nawet jeśli żył jeszcze kilka sekund temu, to teraz nic już o tym nie świadczyło. Wydawał się zrobiony raczej z czegoś podobnego do korala niż z kryształu albo skały, a na jego gładkiej tylnej powierzchni nie mogłem dostrzec ani śladu jakiejkolwiek substancji, która trzymała go na. ścianie. Zastanawiałem się, jakież to fotochemiczne zjawisko pozwalało mu świecić tak intensywnym blaskiem, i jak przedstawiały się szanse na powstanie takiego organizmu drogą ewolucyjną. Przede wszystkim jednak zastanawiałem się na tym, jaki związek mogły mieć te krzyże z labiryntem, oraz ile musiało minąć tysiącleci, zanim rzeka przebiła się przez płaskowyż, przecinając jeden z tuneli. Rozmyślałem także o bazylice i jej twórcach, o Bikurach, Chyżwarze, oraz o sobie. Wreszcie przestałem myśleć, zamknąłem oczy i pogrążyłem się w modlitwie.
Kiedy wyszedłem z tunelu, czując na piersi chłodne dotknięcie krzyża, Trzy Dwudziestki i Dziesiątka byli już gotowi do trzykilometrowej wspinaczki. Spojrzałem w górę, na cienką kreskę porannego nieba, widoczną między pionowymi ścianami Rozpadliny.
– Nie! – krzyknąłem co sił w płucach, na chwilę niemal zagłuszając przeraźliwy ryk rzeki. – Muszę odpocząć! Odpocząć!
Osunąłem się na kolana, ale natychmiast podeszło do mnie kilku Bikurów, łagodnie postawiło mnie na nogi i częściowo pchając, a częściowo ciągnąc, poprowadziło w stronę schodów.
Bóg mi świadkiem, że robiłem, co mogłem, ale dwie lub trzy godziny po rozpoczęciu wspinaczki nogi odmówiły mi posłuszeństwa, padłem na stopnie i zacząłem zsuwać się po wyślizganych skałach ku czekającej mnie sześćset metrów niżej pewnej śmierci. Pamiętam tylko, jak rozpaczliwie chwyciłem krzyż zawieszony na mojej piersi, a potem złapały mnie liczne ręce i podniosły bez najmniejszego wysiłku.