– Ty także nosisz krzyżokształt.
Kobieta popatrzyła na niego bez słowa.
Fedmahn Kassad pochylił się w jej stronę.
– Myślisz, że tym templariuszem, który rozmawiał z Johnnym, był Het Masteen?
– Możliwe – odparła Brawne Lamia.
– Czy to ty zabiłaś Masteena? – zapytał pułkownik z doskonale nieruchomą twarzą.
– Nie.
Martin Silenus przeciągnął się i ziewnął.
– Do wschodu słońca zostało już tylko parę godzin – powiedział. – Czy oprócz mnie ktoś chciałby się trochę zdrzemnąć?
Kilka głów skinęło potwierdzająco.
– Ja zostanę na warcie – oznajmił Kassad. – Nie jestem zmęczony.
– Dotrzymam ci towarzystwa – zaofiarował się konsul.
– A ja przygotuję wam kawę – dorzuciła Brawne Lamia.
Trzech pielgrzymów położyło się spać, pozostałych troje zaś siedziało przy oknie, spoglądając na odległe gwiazdy, płonące zimnymi ognikami na wysoko sklepionej czaszy nieba.
ROZDZIAŁ 6
Baszta Chronosa wznosiła się na wschodnim krańcu pasma potężnych Gór Cugielnych. Była to ponura, kamienna budowla o trzystu pokojach i salach, z labiryntem mrocznych korytarzy prowadzących do wież, wieżyczek i balkonów. Roztaczał się z nich widok na porośniętą rzadką trawą równinę. Kominy Baszty pięły się na pół kilometra w niebo i podobno łączyły się głęboko pod ziemią z legendarnym labiryntem. Parapety budowli były bezlitośnie chłostane przez lodowate wiatry, które spadały z niebotycznych szczytów. Schody – zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne, prowadzące donikąd, wyciosano z górskich głazów, wysokie na sto metrów witraże rozbłyskiwały światłem wschodzącego słońca lub księżyca, okienka średnicy pięści zaś nie pozwalały niczego dojrzeć, niezliczone, groteskowe rzeźby ukryto w głębokich niszach, a ponad tysiąc kamiennych chimer spoglądało z krokwi, okapów, parapetów, transeptów i tablic wprost w krwawo zabarwione szyby okien północno-wschodniej fasady. Skrzydlate, garbate cienie tych stworów zdawały się poruszać niczym jakieś ponure wskazówki słonecznych zegarów, nie tylko za dnia, ale i w nocy, kiedy płonęły zasilane gazem pochodnie. Wszędzie też można było dostrzec ślady świadczące o tym, że Baszta przez długie lata służyła członkom Kościoła Chyżwara: spowite czerwonym atłasem ołtarze, wiszące lub stojące podobizny Awatary wyposażone w ostrza z polichromowej stali i ze szkarłatnymi klejnotami zamiast oczu, mnóstwo kamiennych posągów Chyżwara, wykutych bezpośrednio w ścianach pomieszczeń lub klatek schodowych, tak by nawet nocą nikt nie był pewien, czy nie dotknie zakrzywionych szponów sterczących z kamienia, śmiercionośnych ostrzy wystających z zimnego głazu albo czworga mocarnych ramion, tylko czekających na to, by zamknąć się w bezlitosnym uścisku. Jakby po to, żeby nie pozostawić najmniejszych wątpliwości co do znaczenia tych ozdób, niemal wszystkie ściany i sufity pokryto krwawymi, co prawda nie układającymi się w żaden sensowny wzór, niemniej jednak przykuwającymi uwagę rozbryzgami. To samo uczyniono z pościelą, a także stołami i krzesłami w głównej jadalni, gdzie w dodatku unosił się ohydny smród gnijących odpadków, na samym środku zaś leżał stos podartych, na wpół zbutwiałych ubrań. Wszędzie słychać było nieustające bzyczenie much.
– Nie ma co, zajebiście miła chałupka! – powiedział Martin Silenus. Echo jeszcze przez kilka chwil powtarzało jego słowa.
Ojciec Hoyt postąpił kilka kroków w głąb ogromnego pomieszczenia. Popołudniowe promienie słońca wpadały przez umieszczony w zachodniej części sklepienia świetlik, spływając ku posadzce czterdziestometrowej wysokości kolumnami, wypełnionymi wirującymi drobinkami kurzu.
– Niewiarygodne… – szepnął. – Nawet bazylika świętego Piotra w Nowym Watykanie nie może się z tym równać!
Poeta roześmiał się głośno. Światło padało z góry na jego twarz, podkreślając kości policzkowe i nastroszone brwi satyra.
– Nic dziwnego. Ten przybytek budowano dla żywego boga.
Fedmahn Kassad postawił torbę podróżną na podłodze i odchrząknął.
– Wydaje mi się, że Basztę wzniesiono przed założeniem Kościoła Chyżwara – zauważył.
– Tak jest – potwierdził konsul. – Ale Kościół urzęduje tu już od dwustu lat.
– Nie wydaje mi się, żeby teraz ktoś tu mieszkał – odezwała się Brawne Lamia. W lewej ręce trzymała pistolet ojca.
Zaraz po wejściu do Baszty przez co najmniej dwadzieścia minut krzyczeli i nawoływali co sił w płucach, ale powracające znienacka echa oraz wypełniona bzyczeniem much cisza sprawiły, że wreszcie umilkli.
– Tę cholerną wieżę przez osiem miejscowych lat budowały klony i androidy Smutnego Króla Billy’ego – powiedział poeta. – Miał to być największy hotel w całej Sieci, pełniący rolę punktu wypadowego dla tych, którzy chcieli zwiedzać Grobowce Czasu i Miasto Poetów. Coś mi się jednak wydaje, że nawet te gówniane androidy znały miejscową wersję legendy o Chyżwarze.
Sol Weintraub stał w pobliżu okna, trzymając córeczkę w taki sposób, że rozproszone światło padało na policzek i zaciśniętą piąstkę.
– Teraz to i tak bez znaczenia – powiedział. – Lepiej poszukajmy jakiegoś w miarę czystego kąta, gdzie moglibyśmy zjeść kolację.