Otrzymał mnóstwo ofert, lecz zdecydowana większość z nich pochodziła od przeróżnej maści jasnowidzów, bioterapeutów, magików, domorosłych naukowców pragnących zyskać nieco rozgłosu, wyznawców Chyżwara oraz od innych fanatyków, którzy dowodzili, że Rachela zasłużyła sobie na surową karę. Mnóstwo firm proponowało swoje usługi w zamian za udział w ich kampaniach reklamowych, natomiast zwykli ludzie wyrażali współczucie dla Racheli i jej rodziców – czasem załączając nawet karty uniwersalne oraz prośbę, aby zgromadzone na nich pieniądze wykorzystać na leczenie dziewczynki. Uczeni wyrażali swoje niedowierzanie, producenci holofilmów zgłaszali chęć nabycia wyłącznych praw do filmowania losów Racheli, pośrednicy w handlu nieruchomościami zaś proponowali kupno luksusowych rezydencji.
Reichsuniversität zatrudnił zespół specjalistów, których zadaniem było stwierdzić, czy któreś z nadesłanych ofert mogą okazać się przydatne dla Racheli. Większość uznano za całkowicie bezużyteczne, kilka wzięto poważnie pod uwagę, ostatecznie jednak żadne z proponowanych rozwiązań nie przyniosło najmniejszych rezultatów.
Uwagę Sola zwróciła jedna z depesz. Nadeszła od przewodniczącego kibucu K’far Szalom na Hebronie i była bardzo krótka:
PRZYJEDŹCIE, KIEDY BĘDZIECIE MIELI DOSYĆ
Mieli dosyć już wkrótce potem. Po kilku miesiącach jawne oblężenie dobiegło końca, lecz oznaczało to tylko początek aktu drugiego. Brukowe gazety nazywały Sola “Żydem Wiecznym Tułaczem”, który wędruje po świecie w poszukiwaniu lekarstwa na dziwaczną chorobę, jaka stała się udziałem jego dziecka. O Sarai nigdy nie pisano inaczej niż jako o “zrozpaczonej matce”, Rachela zaś była “dzieckiem skazanym na unicestwienie” albo “młodą dziewicą, ofiarą tajemniczego przekleństwa Grobowców Czasu”. Kiedy wychodzili z domu, zza każdego drzewa wychylał się reporter albo automatyczna kamera.
Mieszkańcy Crawford odkryli, że na nieszczęściu Weintraubów mogą zarobić spore pieniądze. Początkowo zachowywali się bardzo lojalnie wobec cierpiącej rodziny, potem jednak, kiedy w miasteczku pojawili się ludzie z Bussard City, sprzedający bawełniane koszulki i pocztówki oraz proponujący przejażdżki coraz liczniej przybywającym turystom, miejscowi biznesmeni zawahali się, a następnie jednogłośnie ustalili, że jeśli można tu coś zyskać, to profity nie powinny trafiać do kieszeni obcych.
Po czterystu trzydziestu ośmiu latach standardowych względnego odosobnienia miasteczko Crawford otrzymało terminal transmitera, dzięki czemu goście nie musieli znosić niewygody dwudziestominutowej podróży drogą powietrzną z Bussard City. Ruch wzrastał z każdym dniem.
W dniu przeprowadzki padał ulewny deszcz i ulice były puste. Rachela nie płakała, ale od rana rozglądała się dokoła szeroko otwartymi oczami i wydawała się dziwnie przyciszona. Za dziesięć dni miała skończyć sześć lat.
– Tatusiu, dlaczego musimy stąd wyjeżdżać?
– Po prostu musimy, kochanie.
– Ale dlaczego?
– Nie ma innej rady, maleńka. Na pewno spodoba ci się na Hebronie. Mają tam mnóstwo parków.
– Dlaczego nic nie mówiliście, że mamy się przeprowadzić?
– Mówiliśmy, złotko. Widocznie zapomniałaś.
– A co z Gram, wujkiem Richardem, ciocią Tethą, wujkiem Saulem i wszystkimi?
– Będą mogli nas odwiedzać, kiedy zechcą.
– A Niki, Linna i moje koleżanki?
Sol nic nie odpowiedział, tylko zajął się przenoszeniem bagaży do EMV. Dom został sprzedany i teraz był już niemal zupełnie pusty, gdyż większość mebli albo także znalazła nowych właścicieli, albo czekała już na Hebronie. Przez miniony tydzień Weintraubowie przyjmowali nie kończące się odwiedziny przyjaciół, kolegów z uniwersytetu, a nawet lekarzy z Reichu, którzy od osiemnastu lat opiekowali się Rachelą. Teraz jednak ulica opustoszała. Deszcz bębnił w plastikowy dach starego EMV i ściekał po nim małymi strumyczkami. Cała trójka siedziała przez chwilę w pojeździe, spoglądając bez słowa na dom. Czuć było wyraźnie zapach mokrej wełny i mokrych włosów.
Rachela tuliła do piersi pluszowego misia, którego Sarai znalazła na strychu przed sześcioma tygodniami.
– To nie w porządku – powiedziała.
– Masz rację – zgodził się z nią Sol. – To nie w porządku.
Hebron był pustynną planetą. Po prowadzonych przez cztery stulecia, zakrojonych na ogromną skalę pracach inżynieryjnych jego atmosfera stała się zdatna do oddychania, a na kilku milionach hektarów można było uprawiać rośliny. Miejscowa fauna była niewielkich rozmiarów, niezwykle wytrzymała i szalenie ostrożna, a więc dokładnie taka sama jak istoty, które przybyły z Ziemi, nie wyłączając ludzi.
– My, Żydzi, jesteśmy chyba masochistami – stwierdził Sol, kiedy przybyli do małej wioski Dan położonej w pobliżu rozpalonego słońcem kibucu K’far Szalom. – Mieliśmy do wyboru dwadzieścia tysięcy planet, a zdecydowaliśmy się właśnie na tę.