Nie było go tam. Jeszcze sekundę wcześniej starzejący się władca stał zaledwie metr ode mnie, a teraz zawisł bezradnie wysoko nad kamienną nawierzchnią dziedzińca. Stalowe ciernie wbijały się boleśnie w jego ramiona, tułów i uda, on jednak nadal ściskał w rękach płonące fragmenty moich
– Zniszcz go! – krzyknął Billy, niezdarnie usiłując wyrwać się z żelaznego uścisku. – ZNISZCZ GO!
Ciężko dysząc oparłem się o krawędź fontanny. W pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi mu o Chyżwara… potem, że o poemat… a wreszcie zrozumiałem, że o to i o to. Jeszcze ponad tysiąc stron leżało nietkniętych w suchym basenie fontanny. Sięgnąłem po bańkę z naftą.
Chyżwar właściwie nie poruszył się, tylko powoli przycisnął do piersi Króla Billy’ego. Billy wierzgnął kilka razy i krzyknął bezgłośnie, kiedy długi stalowy kolec wyłonił się z jego stroju arlekina tuż nad mostkiem. Przez kilka sekund stałem jak sparaliżowany, myśląc o motylach, które kolekcjonowałem w dzieciństwie, a potem metodycznie zacząłem polewać naftą rozrzucone w fontannie papiery.
– Zabij go! – wycharczał Król Billy. – Martin, na litość boską…
Podniosłem z ziemi jego zapalniczkę. Chyżwar nadal stał nieruchomo. Krew przesiąkała powoli ubranie Billy’ego, aż wreszcie czarne kwadraty niczym nie różniły się od szkarłatnych. Pstryknąłem zabytkową zapalniczką: raz, drugi, trzeci… Tylko iskry. Przez łzy cieknące mi obficie z oczu widziałem dzieło mego życia leżące na dnie wyschniętej fontanny. Zapalniczka wysunęła mi się z ręki.
Billy wrzasnął przeraźliwie i szarpnął się raz jeszcze. Usłyszałem ohydny odgłos, z jakim metalowe ostrza ocierały się o kości.
– Zabij go, Martin! O, mój Boże…
Odwróciłem się, zrobiłem pięć kroków, po czym cisnąłem w nich na pół jeszcze pełną bańką. Nafta chlusnęła obfitym strumieniem, wsiąkając w ubranie Billa i spływając po metalowym ciele Chyżwara. W chwilę później żarzące się strzępy mojego poematu, które Billy wciąż jeszcze ściskał w rękach, zetknęły się z łatwopalną cieczą.
Zasłoniłem dłońmi twarz – za późno, gdyż broda i brwi spłonęły mi dosłownie w okamgnieniu – i zacząłem się cofać po omacku, aż wreszcie oparłem się o krawędź fontanny.
Przez sekundę miałem przed sobą doskonale nieruchomą, ognistą rzeźbę, błękitnożółtą
W życiu tak zazwyczaj bywa, że wszystko kończy się byle jak, zupełnie inaczej niż powinno.
Odtworzenie spalonych fragmentów
Miasto Poetów spokojnie popadało w ruinę. Mieszkałem w nim jeszcze rok albo dwa, a może pięć – nie wiem, gdyż byłem wówczas zupełnie szalony. Po dziś dzień krążą opowieści o odzianej w łachmany brodatej postaci, która budziła pielgrzymów, wywrzaskując obelgi, wygrażając pięścią Grobowcom Czasu i wzywając ukrywającego się w nich tchórza, aby wyszedł i stanął do walki.
Po pewnym czasie płomień szaleństwa przygasł – choć nie sczezł zupełnie – a ja pokonałem tysiąc pięćset kilometrów dzielących mnie od cywilizacji z plecakiem wypchanym rękopisem poematu, odżywiając się najpierw węgorzami skalnymi, potem śniegiem, a przez ostatnie dziesięć dni niczym, gdyż nie byłem w stanie znaleźć niczego, co nadawałoby się do jedzenia.
O następnych dwustu pięćdziesięciu latach nie warto nawet opowiadać, a tym bardziej ich wspominać. Wielokrotnie powtarzane zabiegi Poulsena, żeby utrzymać instrument przy życiu i w gotowości. Dwa długie, kriogeniczne sny podczas nielegalnych podróży z prędkościami podświetlnymi. Każda pozwoliła mi przeskoczyć kilkadziesiąt lat, każda też kosztowała mnie utratę pewnej liczby komórek mózgowych i części pamięci.
Czekałem i czekam nadal. Poemat musi zostać ukończony. Będzie ukończony.
Na początku było Słowo.
Na końcu… kiedy zabraknie już honoru, życia i miłości…
Na końcu też będzie Słowo.
ROZDZIAŁ 4