Raz lew i jednorożec o koronę walczyły, pomyślał Tristran, przypominając sobie stary, dziecinny wierszyk.
Powoli podniósł z trawy koronę. Była ciężka i wykonana metalu miękkiego jak ołów. Podszedł do zwierząt, przemawiając do lwa, tak jak zwykle mówił do złośliwych baranów i zdenerwowanych owiec na polach ojca.
— Już dobrze… spokojnie… masz swoją koronę…
Lew potrząsnął trzymanym w zębach jednorożcem, niczym kot bawiący się wełnianym szalem, i spojrzał na Tristrana z absolutnym zdumieniem.
— Witaj — powiedział Tristran. W grzywie lwa tkwiły liście i rzepy. Chłopak uniósł ciężką koronę i ofiarował ją drapieżcy. — Wygrałeś. Puść jednorożca.
Podszedł krok bliżej, a potem sięgnął drżącymi rękami i złożył koronę na wielkim, płowym łbie.
Lew porzucił nieruchome ciało jednorożca i zaczął przechadzać się dumnie po polanie z wysoko uniesioną głową. Gdy dotarł do skraju lasu, zatrzymał się na kilka minut, aby wylizać rany czerwonym — bardzo czerwonym — językiem. Potem zaś, pomrukując niby nadchodzące trzęsienie ziemi, zniknął wśród drzew.
Gwiazda pokuśtykała do rannego jednorożca i, mając usztywnioną nogę, niezręcznie usiadła na ziemi. Pogładziła łeb zwierzęcia.
— Biedactwo, moje biedactwo — rzekła. Jednorożec otworzył ciemne oczy i spojrzał na nią, a potem złożył głowę na kolanach dziewczyny i jego powieki znów opadły.
Tego wieczoru Tristran zjadł na kolację resztkę suchego chleba. Gwiazda w ogóle nie jadła. Upierała się, że zostanie przy jednorożcu, a Tristran nie miał serca •odmówić.
Na polanie panował mrok. Niebo nad ich głowami zapełniło się tysiącami mrugających gwiazd. Towarzysząca mu dziewczyna także lśniła i migotała, jakby otarła się o mleczną drogę. Jednorożec natomiast świecił łagodnie w ciemności niczym skryty za chmurami księżyc. Tristran położył się obok wielkiego zwierzęcia; czuł promieniujące z niego ciepło. Gwiazda leżała po drugiej stronie jednorożca. Zdawało się, że nuci cichutko jakąś pieśń. Tristran żałował, że nie słyszy jej wyraźnie. Dochodzące go fragmenty melodii były niezwykłe i upajające. Śpiewała jednak tak cicho, że prawie w ogóle jej nie słyszał. Jego palce musnęły łączący ich łańcuch, zimny jak śnieg i śliski niczym blask księżyca odbity w wodach młyńskiego stawu, jak migotanie światła na srebrnych łuskach pstrąga, wypływającego o zmierzchu na żer.
Wkrótce zasnął.
Królowa czarownic jechała leśną dróżką, smagając batem swoje białe kozły, gdy zaczynały zwalniać kroku. Już z odległości pół mili dostrzegła mały ogienek płonący przy ścieżce i po kolorze płomieni poznała, że rozpaliła go jedna z jej poddanych; ognie czarownic bowiem przybierają osobliwą barwę. Kiedy zatem dotarła do kolorowego cygańskiego wozu i ogniska, ściągnęła wodze tuż przed starą kobietą o stalowoszarych włosach, która siedziała przy ogniu, pilnując rożna z nabitym nań zającem. Z rozciętego brzucha zwierzęcia ściekał tłuszcz, sycząc i skwiercząc wśród płomieni. Ognisko otaczała woń pieczonego mięsa i płonących drewien.
Na żerdzi obok siedziska woźnicy przycupnął wielobarwny ptak. Gdy ujrzał królową czarownic, nastroszył pióra i krzyknął głośno. Nie mógł jednak uciec, bo z żerdzią łączył go cienki łańcuszek.
— Zanim cokolwiek powiesz — zagadnęła siwowłosa kobieta — powinnam uprzedzić, że jestem tylko biedną kwiaciarką, nieszkodliwą staruszką, która nigdy nie wyrządziła nikomu krzywdy, i widok tak wielkiej i groźnej damy wypełnia me serce lękiem.
— Nie skrzywdzę cię — odparła królowa czarownic.
Starucha przebiegle zmrużyła oczy i zmierzyła wzrokiem kobietę w czerwonej sukni.
— Teraz tak mówisz — rzekła. — Ale skąd mam wiedzieć, że to prawda? Jestem wszak tylko słodziusieńką staruszką, drżącą ze strachu od stóp do czubka głowy. Może planujesz okraść mnie w nocy albo jeszcze gorzej? — Trąciła ognisko patykiem i płomienie wystrzeliły w górę. W nieruchomym wieczornym powietrzu wisiała woń pieczeni.
— Przysięgam — powiedziała pani w szkarłatnej spódnicy — na prawa i zakazy naszej Ligi, do której należymy obie, na potęgę Lilim i na me usta, piersi i panieństwo, że nie żywię wobec ciebie złych zamiarów i potraktuję cię, jakbyś była moim gościem.
— To mi wystarczy, kochaniutka — odparła starucha. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. — Chodź, usiądź. Kolacja będzie gotowa w dwa mgnienia oka.
— Bardzo chętnie — odparła dama w czerwonej sukni.
Kozły, prychając, zaczęły skubać trawę i liście obok rydwanu, spoglądając niechętnie na zaprzężone do wozu muły.
— Ładne capy — zauważyła stara wiedźma. Królowa czarownic skłoniła głowę i uśmiechnęła się skromnie. Blask ognia zamigotał na łuskach małego, szkarłatnego węża wokół jej przegubu.