Tylko cud albo szerokoekranowa superprodukcja może ocalić wytwórnię filmową Climatic Studios przed bankructwem. Ratunkiem okazuje się jednak Vremiatron — maszyna czasu profesora Hewetta. Przedsiębiorczy menadżer, Barney Hendrickson, przenosi się z całą ekipą w jedenastowieczny świat Wikingów, by tam, bez kosztownych wydatków i kłopotów z dekoracjami, statystami i związkami zawodowymi nakręcić przygodową sagę z życia krwiożerczych barbarzyńców. Pomysł jest znakomity, ale średniowieczna Europa szykuje Amerykanom wiele niespodzianek…Jedna z najlepszych powieści o podróżach w czasie, dowcipna, wciągajaca, znakomicie napisana.
Научная Фантастика18+Harry Harrison
Filmowy wehikuł czasu
1
— Co ja tutaj robię? Jak mogłem dać się namówić na coś takiego? — jęknął L.M. Greenspan, czując, że zjedzona niedawno kolacja atakuje mu boleśnie wrzody żołądka.
— Jest pan tu, L.M., dlatego, że jest pan błyskotliwym i przewidującym szefem. Albo, mówiąc innymi słowy, dlatego że musi pan wykorzystać każdą szanse — bo jeśli nie zrobi pan czegoś, i to szybko, Climactic Studios przepadną z kretesem. — Barney Hendrickson zaciągnął się łapczywie zaciśniętym miedzy pożółkłymi palcami papierosem i spojrzał nic nie widzącym wzrokiem na górzysty krajobraz, przesuwający się bezgłośnie za szybami Rolls — Royce’a. — Albo, ujmując to jeszcze inaczej, poświęca pan teraz godzinę swego czasu, by być świadkiem pewnego eksperymentu. Eksperymentu, który być może oznacza ratunek dla Climactic — dodał.
L.M. skupił całą uwagę na subtelnym problemie przypalenia szmuglowanej „havany”. Obciął jeden z końców cygara złotą, kieszonkową gilotynką i ostrożnie oblizał okaleczony wierzchołek. Następnie wymachiwał jakiś czas zapałką, czekając aż ulotnią się wszelkie chemiczne substancje, którymi była nasycona, by w końcu zaciągnąć się delikatnie dymem wytwornego, zielonkawobrunatnego zwitka tytoniowych liści.
Samochód zjechał na pobocze i stanął bezszelestnie jak dobrze naoliwiona prasa hydrauliczna. Szofer wyskoczył błyskawicznie, gotów otworzyć tylne drzwi. L.M. nie drgnął nawet, rozglądał się tylko podejrzliwie naokoło.
— Śmietnik! Ciekaw jestem cóż takiego, co mogłoby uratować wytwórnie, znajduje się na tym wysypisku śmieci?
Barney bezskutecznie usiłował pobudzić do życia nieruchome i bezwładne cielsko szefa.
— Proszę bez uprzedzeń, panie L.M. Zresztą niech pan pomyśli, czy ktokolwiek mógł przewidzieć, że ubogi wyrostek ze slumsów East Side stanie się pewnego dnia głową największej kompanii filmowej Świata?
— Bierzemy się za impertynencje, co?
— Nie odbiegajmy od tematu, proszę — zażądał Barney. — Na początek zajrzyjmy do środka i przekonajmy się, co ma nam do zaofiarowania profesor Hewett. Uprzedzenia zostawmy na potem.
Z najwyższą niechęcią L.M. dał się wyprowadzić na wyłożoną zmurszałymi płytami ściężkę, która wiodła do drzwi zapadniętego w ziemie, ale ozdobionego sztukateriami domu. Barney, mocno trzymając go za ramie, nacisnął guzik dzwonka. Musiał jednak zadzwonić jeszcze dwa razy, nim drzwi otworzyły się z łoskotem i wychynął z nich niski mężczyzna z ogromną, łysą głową ozdobioną okularami w grubej rogowej oprawie:
— Profesorze Hewett — zaczął Barney, lekko popychając L.M. do środka. — Oto człowiek, o którym panu wspominałem. Prezes Climactic Studios, pan L.M. Greenspan we własnej osobie.
— Ach tak, oczywiście, proszę wejść — profesor łypnął wodnistymi oczyma spoza owalnej oprawy okularów i usunął się nieco, aby umożliwić im wejście.
Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za jego plecami, L.M. westchnął żałośnie i zupełnie zrezygnowany dał się sprowadzić skrzypiącymi schodami na dół, do piwnicy. Stanął jak wryty, gdy ujrzał półki pełne najrozmaitszego sprzętu elektrotechnicznego, girlandy poplątanych kabli i jakieś pobrzękujące urządzenia.
— Co to takiego? Przypomina mi zużyte dekoracje do filmu o Frankensteinie.
— Pozwólmy profesorowi to wyjaśnić — Barney ciągle jeszcze popychał go do przodu.
— Oto dzieło mojego życia — obwieścił Hewett i nie wiadomo dlaczego machnął ręką w stronę toalety.
— Cóż u diabła ma być tym dziełem życia?
— On miał na myśli te maszynerie, ten aparat… po prostu pokazuje nieco niedokładnie — szepnął Barney.
Profesor Hewett zdawał się ich nie słyszeć. Zajęty był regulowaniem czegoś na tablicy kontrolnej. Piskliwy jęk aparatury wznosił się na coraz wyższe tony, a z topornej bryły maszyny sypnęło iskrami.
— Tutaj — stwierdził, wskazując teatralnie (i tym razem z nieporównanie większą precyzją) na metalową płytę, osadzoną na masywnych izolatorach — znajduje się serce Vremiatronu, miejsce, w którym odbywa się
— Co to jest ten Vremiatron? — zapytał podejrzliwie L.M.
— To właśnie to! To, co właśnie pokazuje. Umieściłem nieskomplikowany obiekt w obrębie pola, które zaraz uaktywnię. Proszę uważać.
Hewett przekręcił wyłącznik i elektryczność wytrysnęła łukiem z umieszczonych w rogu transformatorów — wycie mechanizmu przeszło w przeraźliwy pisk, krawędzie przewodów rozjarzyły się oślepiająco, a powietrze wypełnił zapach ozonu.
Butelka po piwie rozmyła się na moment i ryk aparatury ucichł.
— Widzieliście panowie
Profesor promieniejąc samozadowoleniem wyciągnął spod rysika papierową taśmę, upstrzoną atramentowymi wykresami.