Ojciec i syn stali naprzeciwko siebie. Do hallu zaczęły się wkradać delikatne smugi jutrzenki. Baron przypomniał sobie czerwcowe noce 1902 roku, kiedy wkradał się do służbówki, i mokre od potu prześcieradła, kiedy z niej wychodził, pamiętał razy dyscypliny, którą Ruppert von der Malten osobiście oćwiczył swego dwudziestoletniego syna, pamiętał wylęknione spojrzenia Hanny Schlossarczyk, kiedy opuszczała magnacką rezydencję, dosłownie wykopana przez służących. Przerwał dzwoniącą ciszę rzeczową odpowiedzią.
– O klątwie jezydów dowiedziałem się dzisiaj. A o naszym bliskim pokrewieństwie chciałem panu powiedzieć, kiedy śledztwo stanęłoby w miejscu. To powinno było pana zdopingować.
– Bliskie pokrewieństwo…
– To, co pan nazywa praktycyzmem – baron wzniósł dumnie oczy ku portretom przodków – określiłbym dumą rodową. Wezwałem pana, aby ujął pan mordercę swojej siostry i pomścił ten ohydny mord. Jako brat miał pan do tego pełne prawo…
Anwaldt wyjął pistolet, odbezpieczył go i wymierzył w głowę pierwszego w galerii przodków. Nacisnął spust. Rozległ się suchy trzask iglicy. Zaczął gorączkowo szukać po kieszeniach. Baron chwycił go lekko za ramię, lecz szybko cofnął dłoń. Policjant spojrzał na niego zmętniałymi oczami.
– Nie wytrzymam, pomsta… niemiecki jezyda…
Baron wyprężył się jak struna. Stali dalej naprzeciwko siebie w zamglonej pomarańczowej poświacie.
– Proszę zachowywać się odpowiednio i posłuchać mnie do końca. Powiedziałem panu o dumie rodowej. Ona wynika z wieków tradycji, z dzieł naszych przodków. To wszystko przestałoby istnieć. Wraz z moją śmiercią nastąpiłby koniec rodu, wyschnięcie ostatniej, śląskiej odnogi von der Maltenów – chwycił Anwaldta za ramiona i obrócił nim tak, że zawirowały wokół nobliwe, syfilityczne oblicza. – A tak oto nasz ród istnieć będzie dalej w osobie Herberta von der Maltena.
Podbiegł nagle do ściany i zdjął z niej wyszczerbiony nieco miecz ze złotą rękojeścią inkrustowaną macicą perłową. Trzymając go w wyprostowanych rękach, zbliżył się do Anwaldta. Patrzył na niego przez chwilę, hamując wzruszenie. Po męsku. Po rycersku.
– Synu, wybacz mi – pochylił głowę. – Spójrz na to wszystko dookoła. Jesteś tego dziedzicem. Przyjmij nasz herb i święty symbol rodowy – miecz naszego pradziada Bolka von der Maltena, rycerza wojny trzydziestoletniej. Zatop ją w sercu mordercy. Pomścij swoją siostrę.
Anwaldt uroczyście odebrał miecz. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i pochylił głowę jak przed namaszczeniem. Z jego ust wydobył się cienki, drwiący chichot.
– Drogi ojcze, rozśmiesza mnie twój patos. Von der Maltenowie zawsze tak przemawiali? Ja mówię o wiele prościej: nazywam się Herbert Anwaldt, nie mam z tobą nic wspólnego i gwiżdżę na wasz panteon, który ty zamykasz. Tak, ty. Ja natomiast zaczynam mój własny. Daję mu początek, ja, bękart polskiej pokojówki i nieznanego ojca. Cóż z tego? Po siedmiu wiekach nikt o tym nie będzie wiedział, a sprzedajni kronikarze napiszą uładzone życiorysy. Ale muszę żyć, żebym rozpoczął swój własny ród. A moje życie, to zarazem wygaśnięcie rodu von der Maltenów. Rozkwitnie ono na waszych gruzach. Podoba ci się ta metafora?
Uniósł miecz i uderzył. Baronowi pękła skóra na głowie odsłaniając nagą kość czaszki. Krew zlepiła starannie uczesane włosy. Rzucił się na schody z krzykiem „policja!”.
– Ja jestem policjantem – Anwaldt wchodził na schody w ślad za ojcem. Starzec potknął się i upadł. Zdawało mu się, że leży na mokrym prześcieradle w dusznej służbówce. Beżowy dywan pokrywający schody wsysał brunatnoczerwoną posokę. Żałosne tasiemki kalesonów wiły się wokół skórzanych pantofli.
– Błagam nie zabijaj mnie… Pójdziesz do więzienia… a tu masz fortunę…
– ”Jestem nieubłagana i nieprzekupna” – odpowiada śmierć. – Anwaldt oparł ostrze miecza pod żebrem barona. – Znasz ten traktat? Powstał wtedy, gdy dziadek Godfryd krajał swym Durendalem brzuchy arabskich dziewic. – Poczuł, że ostrze natrafiło na przeszkodę. Zorientował się, że ugrzęzło w dywanie. Już za plecami barona.