Jak zwykle postawił się w sytuacji obrońcy i znalazł ku swemu zadowoleniu rozwiązanie, które doprowadziło do pata. Spojrzał jeszcze raz na szachownicę i zamiast białego króla, który nie jest szachowany, lecz nie może zrobić ruchu, zobaczył siebie, dyrektora kryminalnego Eberharda Mocka. Stał cofnięty pod obstrzałem czarnego skoczka z twarzą Oliviera von der Maltena i czarnego hetmana przypominającego szefa gestapo Ericha Krausa. Biały goniec o wyglądzie Smolorza stał bezużyteczny w rogu szachownicy, a biały hetman-Anwaldt kulił się gdzieś na biurku, poza szachownicą. Mock nie odbierał telefonu, który uparcie dzwonił już po raz czwarty tego wieczoru.
Spodziewał się, że usłyszy zimny głos barona wzywający go do raportu. Co miał powiedzieć von der Maltenowi? Że Anwaldt gdzieś zniknął? Że do mieszkania Maassa wszedł właściciel kamienicy z nowym lokatorem i zastał tam Smolorza? Tak, mógł oczywiście powiedzieć, że znalazł mordercę. Ale gdzie jest ten morderca? Czy we Wrocławiu? Czy w Niemczech? Czy może w górach Kurdystanu? Telefon dzwonił uparcie. Mock liczył sygnały. Dwanaście. Wstał i przeszedł się po pokoju. Telefon przestał dzwonić. W tym momencie rzucił się do słuchawki.
Przypomniał sobie telefoniczną zasadę von Hardenburga: czekam do dwunastego sygnału. Poszedł do kuchni i wyjął ze spiżarni pęto suchej kiełbasy. Dzisiaj służba miała wolne. Urwał zębami spory kawał. Następnie zjadł łyżeczkę ostrego chrzanu. Przeżuwając, łzawił obficie – chrzan był ostry – i myślał o młodym berlińczyku, który poniżony i sponiewierany w kazamatach gestapo, uległ groźbom oprawców i wyjechał z tego rozpalonego i złego miasta. Telefon znów zadzwonił. (Gdzie może być Anwaldt?). Drugi dzwonek telefonu. (Ja jeszcze załatwię tego przeklętego Forstnera!). Trzeci. (Nerwowy dzień, a nic się przecież nie działo). Czwarty. (To właśnie dlatego). Piąty. (Szkoda Anwaldta, dobrze by było mieć takiego u siebie). Szósty. (No trudno, i on znalazł się w „imadle”). Siódmy. (Muszę sprowadzić sobie jakąś dziwkę. Wtedy się uspokoję). Ósmy. (Nie mogę przecież odebrać z pełnymi ustami). Dziewiąty. (Tak, zadzwonię do madame). Dziesiąty. (Może to von Hardenburg?). Telefon zadzwonił po raz jedenasty. Mock rzucił się do przedpokoju i podniósł słuchawkę po dwunastym sygnale. Jego ucho usłyszało pijacki bełkot. Brutalnie przerwał potok niezrozumiałych usprawiedliwień.
– Gdzie jesteś, Anwaldt?
– Na dworcu.
– Czekaj na mnie na pierwszym peronie. Zaraz po ciebie przyjadę. Powtórz – na którym peronie?
– Na… pieeerwszym.
Mock nie znalazł Anwaldta ani na pierwszym peronie, ani na żadnym innym. Wiedziony intuicją, poszedł na posterunek Bahnschutzu. Anwaldt leżał w areszcie i spał, głośno chrapiąc. Mock pokazał zdumionemu dyżurnemu swoją legitymację i uprzejmie poprosił o pomoc. Dyżurny skwapliwie rzucił kilka słów swoim ludziom. Ci chwycili pijanego pod pachy i zanieśli do samochodu. Mock podziękował usłużnemu dyżurnemu i jego ludziom, zapuścił motor i po kwadransie był z powrotem na Rehdigerplatz. Na skwerku wszystkie ławki były zajęte. Ludzie odpoczywający po całodziennym upale ze zdziwieniem patrzyli na krępego mężczyznę z wydatnym brzuchem, który głośno sapiąc wyciągał z tylnego siedzenia czarnego adlera bezwładnego człowieka.
– Ale się ugotował – roześmiał się jakiś przechodzący wyrostek.
Mock zdjął pijanemu zabrudzoną wymiocinami marynarkę, zwinął ją i wrzucił na przód samochodu. Następnie przełożył jego lewą rękę przez swój spocony kark, prawą objął go wpół i na oczach śmiejącej się gawiedzi wtaszczył do bramy. Stróża, jak na złość, nigdzie nie było. „Każdy może wejść do bramy, a ten idiota pewnie pije piwo u Kohla” – mruczał wściekły.
Posuwał się powoli, stopień po stopniu. Ocierał się policzkiem o brudną, przepoconą koszulę Anwaldta, wzdrygał się co chwilę owiany kwaśną chmurą oddechu, przystawał na półpiętrach i klął ordynarnie, nie przejmując się sąsiadami. Właśnie jeden z nich, adwokat doktor Fritz Patschkowsky, wychodził z psem na spacer. Przystanął zdziwiony, a duży szpic o mało nie zerwał się ze smyczy. Mock spojrzał na niego mało przyjaźnie i nie odpowiedział na wyniosłe „dzień dobry”. Dotarł w końcu do swoich drzwi i postawił przy nich Anwaldta. Jedną ręką go przytrzymywał, drugą mocował się z opornym zamkiem. Po minucie znalazł się w mieszkaniu. Anwaldt leżał na posadzce w przedpokoju. Mock oddychał ciężko siedząc na mahoniowej toaletce. Zamknął drzwi i wypalił spokojnie papierosa. Następnie chwycił Anwaldta za kołnierz koszuli i pociągnął w stronę bawialni. Ujął go pod pachy i umieścił na nieco pochyłym szezlongu. Przeszukał kieszenie. Nic. (Jakiś doliniarz już go obrobił). Poluzował mu krawat, rozpiął koszulę i zdjął buty.